środa, 28 września 2011

"Zawsze przy mnie stój" - Carolyn Jess-Cooke

Tytuł: Zawsze przy mnie stój
Autor: Carolyn Jess-Cooke
Wydawnictwo: Otwarte
Rok wydania: 2011
ISBN:  978-83-7515-137-4
Moja ocena: 10/10
Skończyłam czytać tę książkę pięć minut temu i poczułam, że muszę teraz, natychmiast, absolutnie natychmiast wygadać się na jej temat. 
Przypuszczam, że nigdy nie sięgnęłabym po nią tak bez powodu, sama z siebie. Hasła typu "międzynarodowy bestseller" też mnie raczej nie przyciągają. Natknęłam się jednak na kilka w moim odczuciu konstruktywnych recenzji - skrajnych, od bezgranicznego zachwytu po miażdżącą krytykę. W efekcie jakoś na początku lata wyniosłam jeden egzemplarz z empiku. Jednak dopiero wczoraj wieczorem zaczęłam czytać.

Oto Margot po swojej śmierci zostaje Aniołem Stróżem. W dodatku opiekuje się samą sobą, co nie jest proste. Trudno jest bowiem pozbyć się ziemskiego sposobu odczuwania, trudno patrzeć z góry na siebie samą - na wszystkie swoje nieszczęścia, porażki, błędne decyzje. A najtrudniej jest pokochać samą siebie...
W dodatku wiesz, co się wydarzy, jakie konsekwencje będą mieć podejmowane decyzje. Wiesz, że znów spotkasz ludzi, których kochałaś, za którymi tęskniłaś, których nienawidzisz. Przeżywasz swoje życie jeszcze raz, z zewnątrz - ale czy możesz na to jakoś wpłynąć? Zmienić bieg swojej własnej historii?
Pierwsze kilkanaście stron nieco mnie zirytowało. Ciekawa idea, lecz mętnie opisana. I to irytujące wymyślanie na bieżąco wyjaśnień dla różnych zjawisk, jakby niedorobione, niedopracowane. Pewnym rzeczom brakowało motywacji. I czytałam, czytałam, czytałam... Po stu stronach musiałam przerwać. I poczułam ukłucie żalu, że muszę - a uwierzcie mi, to u mnie bardzo, bardzo rzadkie. A dziś, kiedy tylko mogłam, wróciłam do niej - i dwie godziny później książka mi się skończyła. Choć czułam, że fabuła zbliża się do końca, skończyła się nagle. I boleśnie...
Słowo daję, parę razy popłakałam się nad tą książką. Generalnie trudno się rozklejam, zwykle trwam niewzruszenie jak kamień - a ta powieść poruszyła mnie niesamowicie i utkwiła we mnie chyba na zawsze. Czytając tę powieść, wchodzisz do jej środka, uczestniczysz w jej bujnej, niesamowitej akcji, zaczynasz Czuć. Czujesz każdą emocję, która tam jest. Kochasz, nienawidzisz, cieszysz się i płaczesz razem z bohaterką. Odnajdujesz w tym wszystkim cząstkę samego siebie, jakiś kawałek duszy, o którym często się zapomina - i ten kawałek nagle przypomina ci o swoim istnieniu z całą swoją ogromną mocą. Aż czujesz, że musisz natychmiast zadzwonić do kogoś, przybiec, przytulić się, powiedzieć, że kochasz. 
Nie chcę przyczepiać się absolutnie do niczego i psuć jej analizowaniem drobiazgów. Niech ta piękna powieść pozostanie taka niesamowita i czarodziejska.

czwartek, 8 września 2011

"Białe zęby" - Zadie Smith

Tytuł: Białe zęby
Autor: Zadie Smith
Wydawnictwo: Znak
Rok wydania: 2011
ISBN: 978-83-240-1782-9
Moja ocena: 9/10

To, zdaje się, pierwsza w moim życiu książka, którą wzięłam do ręki z powodu entuzjastycznych recenzji. No i tytuł - intrygujący, prawda? Więc kupiłam i przeczytałam opis na okładce. Tak, w tej kolejności. I przyznam się, że ciut zwątpiłam...
Decydowanie o wszystkim za pomocą monety? Archie nieudacznik? Muzułmanie i Jamajczycy, w dodatku Jehowi? Kurza melodia, co to za książka?

Ale zacznijmy od początku. Archie, mężczyzna w średnim już wieku, ma dość. Jego moneta decyduje za niego o samobójstwie. Co, oczywiście, w jego przypadku, się nie udaje i wprawia go w euforię. Cóż, trzeba się więc napić czegoś, prawda? Tu na plan wkracza Clara - Jamajka bez górnych zębów. Kiedy do tej dwójki dorzuci się Samala Iqbala, muzułmanina i najlepszego przyjaciela ateisty Archiego, można zwariować. A to dopiero początek - poczekajmy na następne pokolenia...

Tak, ta książka jest zwariowana. Styl Zadie Smith jest żwawy, konkretny, błyskotliwy. Bohaterowie wspaniali, wyraziści, ze swoimi zaletami i wadami, trudnym charakterem i silną indywidualnością. Ta historia jest żywa, zabawna, poruszająca - ideał, prawda? Cóż, nie do końca. Chwilami odczuwałam mocne przeciążenie niektórymi wątkami oraz, nazwijmy to subtelnie, zjawiskami językowymi. Autorka chwilami zbyt mocno koncentrowała się na rozwinięciu pewnych tematów, co, zwłaszcza, że w książce rządzi dialog, bywało przyciężkie. Niektóre zaś wątki zdawały się zbyt przerysowane. Zwłaszcza - uwaga, spojler! - Chalfenowie.

Ale dla mnie to w zasadzie jedyne mankamenty. Dla mnie nie jest jednak najważniejsza stylistyka tej powieści, tylko to, co z niej wynikało. Otóż, czytałam już kiedyś kilka, może kilkanaście książek o tak zwanym "poszukiwaniu tożsamości", w których tych poszukiwań było tyle, co kot napłakał. A tutaj rzeczywiście to poczułam. Lubię książki, w których stan wewnętrzny bohaterów rejestrowany jest przede wszystkim w zachowaniu. Można czytać w ich gestach, słowach, mimice - a wtedy zaczyna się rozumieć. Zrozumiałam Clarę i jej stosunek do matki, zrozumiałam Irie, uciekającą od samej siebie, zrozumiałam Samala i jego walkę o zachowanie własnej tożsamości, zrozumiałam nawet Archiego. Trudno o zachowanie choćby elementarnego spokoju wewnętrznego, poczucia bezpieczeństwa pośród takiej mieszanki pokoleń, ras, kultur, religii, ideologii wszelakich, w tym gigantycznym emigranckim kotle, jakim był Londyn w ciągu drugiego półwiecza XX wieku.

Podziwiam Zadie Smith za to, że udało jej się uchwycić te wszystkie problemy w taki zabawny, a jednocześnie przejmujący, dojrzały i dość przekonujący sposób. Polecam!

poniedziałek, 5 września 2011

W biegu

Witajcie! Wpadam tylko na moment, by przypomnieć o swoim istnieniu. Miałam wrócić już dawno temu, ale wyjazdy i brak dostępu do sieci rozwlekły się niemiłosiernie. Chwilowo jestem w domu i może uda mi się dodać w ciągu najbliższych dni co nieco - bo uwierzcie, trochę w ciągu tego miesiąca przeczytałam :-). A w piątek albo sobotę znów wyjeżdżam, tym razem chcę spełnić swoje marzenie - wybieramy się z moim lubym na pieszą wędrówkę wzdłuż naszego polskiego wybrzeża. Jasne więc, że znów mnie nie będzie. Ale spokojnie, potem już się wakacje kończą i nie będzie przebaczenia, nadrobię wszystkie zaległości. Obiecuję!
A za moment dodam do spisu przeczytanych zaliczone pozycje ;-)

czwartek, 28 lipca 2011

"Sputnik Sweetheart" - Haruki Murakami i mały stosik podróżny

Tytuł: Sputnik Sweetheart
Autor: Haruki Murakami
Wydawnictwo: Muza
Rok wydania: 2006
ISBN: 83-7319-981-0
Moja ocena: 10/10
To moje pierwsze spotkanie z Murakamim. I po tej powieści jestem pewna, że nie ostatnie.

Sumire ma dwadzieścia parę lat, nosi za duży, męski płaszcz w jodełkę, ma wiecznie rozczochrane włosy, pali za dużo papierosów i pragnie zostać pisarką. Często dzwoni tuż przed świtem z pobliskiej budki telefonicznej do swojego przyjaciela, nauczyciela historii, który, dodajmy, jest w niej ogromnie zakochany. A potem Sumire zakochuje się po raz pierwszy. W siedemnaście lat starszej od siebie mężatce.

Jej ojciec prowadził klinikę dentystyczną w Yokohamie. Był wyjątkowo przystojny, jego zgrabny nos przywodził na myśl Gregory Pecka w "Urzeczonej". Sumire nie odziedziczyła tego ładnego nosa, według niej nie odziedziczył go również jej brat. Uważała to za zdumiewające, iż geny, które stworzyły ten nos, zniknęły. Jeżeli rzeczywiście zostały na zawsze pogrzebane na samym dnie zbiornika genów, świat stał się przez to smutniejszym miejscem. Taki piękny był ten nos.

Nie chcę zdradzać więcej szczegółów z fabuły. To magiczna, delikatna historia, oniryczna opowieść o miłości i samotności, uczuciach, rozumieniu i poznawaniu samego siebie. Już dawno nie czytałam książki, która całkowicie by mnie wciągnęła, tak że nie dostrzegałam zupełnie niczego wokół - ani tego, że jest strasznie zimno, ani że deszcz pada mi do mieszkania, ani zadziwiająco szybkiego upływu czasu. Czytając, czułam się jakbym śniła. Taka jest ta powieść. Jest niesamowitym, odrealnionym snem, który mógł zdarzyć się nie tylko we współczesnym Tokio i Europie, ale w każdym miejscu i czasie.

Murakami pisze bardzo lekko, naturalnie, przez tekst płynie się spokojnie i delikatnie, można dać się ponieść temu prądowi, wydarzeniom, snom i myślom. Bo tu jest dużo myśli, dużo poszukiwania siebie i swojej świadomości. Wszystko jest jasne - a każda myśl bohaterów, postaci głębokich, kolorowych i nieszablonowych - każe czytelnikowi zacząć myśleć o sobie i swoim miejscu na świecie.

Leżąc tak, na jakiś czas zamykam oczy, po czym je otwieram. Cicho wciągam powietrze i je wypuszczam. W moim umyśle zaczyna powstawać myśl, ale w końcu całkowicie przestaję myśleć. Między myśleniem a niemyśleniem istnieje niewielka różnica. Już nie potrafię odróżnić jednego od drugiego, tego, co istniało, od tego, co nie istniało. Wyglądam przez okno, aż niebo staje się białe, zaczynają płynąć chmury, rozśpiewują się ptaki i z trudem wstaje nowy dzień, budząc senne umysły ludzi, którzy zamieszkują tę planetę.

Ta powieść jest jak sen. Sen, w którym płynie się powoli po jasnobłękitnym niebie, patrząc na migoczący w słońcu turkusowy ocean.

******

Jutro wyjeżdżam i wracam gdzieś koło dziesiątego sierpnia. Internetu nie będę mieć, więc będę znów miała co nadrabiać ;-) Zabieram ze sobą małe co nieco:


Połowę już przedstawiałam (serię z kotem i Chmielewską), jeżeli chodzi o resztę:
  • Zadie Smith - Białe zęby
  • Carolyn Jess-Cooke - Zawsze przy mnie stój - ta oraz powyższa pod wpływem entuzjastycznych recenzji
  • Joe Hill - Pudełko w kształcie serca - nie wiem, czemu, ale skojarzyło mi się z Kingiem. I słusznie, bo to jego syn, o czym dowiedziałam się już po kupnie ;-)
  • Kathy Reichs - Kości w proch - jeszcze nie czytałam niczego od tej pani, a serial jest niezły, więc... czemu nie?
Do zobaczenia!

środa, 27 lipca 2011

"Księga cmentarna" - Neil Gaiman

Tytuł: Księga cmentarna
Autor: Neil Gaiman
Wydawnictwo: MAG
Rok wydania: 2008
ISBN: 978-83-7480-109-6
Moja ocena: 10/10

Nik. W zasadzie nazywa się Nikt Owens, ale nazywają go Nik. Jest małym chłopcem i mieszka na cmentarzu, w grobie swoich rodziców. Rodziców przyszywanych, dodajmy, ponieważ jest żywy. 
Pewnej nocy, kiedy był jeszcze bardzo, bardzo mały, do jego domu rodzinnego wdarł się morderca, jeden z Jacków Wszelkich Fachów. Zabił całą rodzinę, z wyjątkiem tego małego chłopca, który ledwie potrafił chodzić. Dziecko obudziło się, kiedy Jack przebywał w innej części domu, i wyszło. I z jakiegoś powodu poszło prosto na miejski cmentarz.
Mieszkańcy cmentarza podjęli się opieki nad chłopcem. Nadali mu nowe imię. Trudno jednak umarłym uczyć życia - Nik przyswaja więc cały szereg umiejętności niekoniecznie typowych dla żywych. Mijają lata, chłopiec rośnie - i wciąż jest w niebezpieczeństwie.W całą historię zamieszany jest jeszcze pewien mądry wampir (chyba), nauczycielka-wilkołak i pewna całkiem żywa i normalna dziewczynka.

Ta książka jest totalnie zwariowana, szurnięta, niesamowita i magiczna. Gaiman ma nieziemskie pomysły na swoje opowieści. Niezwykle rozbudza wyobraźnię, wciąga w swój świat i każe czytać dalej i dalej. Autor wywraca świat do góry nogami, sprawia, że zaczyna się myśleć: jak to możliwe, skąd on ma takie pomysły? Oddałabym wiele za tak bujną wyobraźnię, jak ma Gaiman. 
Chociaż to całkiem obszerna powieść, przeczytałam ją w ciągu nieco ponad godziny. I czułam ogromne rozczarowanie, że to już koniec tej książki. Rozczarowanie to jest nie do końca na miejscu - doszłam bowiem do wniosku, że gdyby ta historia miała choć jeden rozdział więcej, byłoby za dużo. Jest wyważona idealnie, napisana pięknie, magiczna i wzruszająca, doprawiona szczyptą dosyć mrocznego humoru. Chociaż docelowo zdaje się napisana raczej dla młodzieży, ja jestem zachwycona. Jasne, mogłabym się czegoś przyczepić, pewnie bym znalazła coś, co jest nie do końca dobre czy właściwe w tej książce. Ale po co? Dla mnie - arcydzieło oryginalnej fantastyki. Gorąco polecam i biorę za to całkowitą odpowiedzialność.