niedziela, 2 września 2012

"Pokochała Toma Gordona" - Stephen King

Tytuł: Pokochała Toma Gordona
Autor: Stephen King
Wydawnictwo: Prószyński i S-ka
Rok wydania: 2008

Należała się u mnie na półce ta książeczka. Zdobyta na jakiejś wyprzedaży zabłądziła gdzieś na regale, czekając, aż sobie o niej przypomnę. I nadszedł w końcu taki dzień, gdy zajrzałam do wyzwania Z półki - przypomniało mi się, że wciągnęłam ją na swoją listę. To króciutkie dziełko mistrza grozy, nie ma nawet 200 stron, łyknęłam je więc na raz. 

Dziewięcioletnia Trisha pochodzi z rozbitej rodziny. Rodzice rozwiedli się, a ona i brat zamieszkali z matką, która postanowiła dobrze zorganizować swym dzieciom weekendowe rozrywki, w efekcie zmuszając je do regularnych wycieczek poza miasto. I Trisha pewnie lubiłaby je, gdyby nie to, że absolutnie każda z nich wywoływała karczemne awantury między matką a Pete'm, który za wszelką cenę chciał wrócić do poprzedniego miejsca zamieszkania. 

Pewnej soboty, podczas jednej z wycieczek po lesie, Trisha za potrzebą odłącza się od rodziny. Niemal natychmiast odkrywa, że pochłonięci kłótnią Pete i matka nie zauważyli jej zniknięcia. Równie szybko dociera do niej, że nie umie trafić z powrotem na ścieżkę. Przerażona dziewczynka, wyposażona jedynie w płaszczyk przeciwdeszczowy, drugie śniadanie i czapeczkę z autografem Toma Gordona, ulubionego gracza Red Sox, musi stawić czoła leśnej głuszy i czyhającym w niej niebezpieczeństwom. Wędrując przez wiele dni i rozpaczliwie próbując przeżyć, nauczy się bardzo wiele o życiu i o sobie samej...

Trudno mi jednoznacznie ocenić tę powieść. Nie należy do najlepszych w dorobku Kinga, jednakże ma w sobie ten pierwiastek, który sprawia, że książka wciąga i sprawia przyjemność. Nie jest to typowy horror, można wyczuć, że jest to dziełko przeznaczone raczej dla młodszych czytelników - ponoć King pisał je dla swojego syna. To wyjaśniałoby wstawki na temat baseballu, na którym w sumie zbytnio się nie znam, ale nie raziły mnie tak jak niektórych czytelników (vide recenzje na LC). Poza tym trudno nie rozpoznać w tej książeczce tak charakterystycznej ręki mistrza. Jest Maine, jest Bóg i typowe dla Kinga zabiegi językowe
(o, takie właśnie)
które bardzo lubię.

Groza tej powieści zawiera się przede wszystkim w tym, co przeżywa Trisha. Pozostawiona sama sobie w dzikim, nietkniętym jeszcze ludzką stopą lesie, niemal umiera ze strachu. Początkowo jest zupełnie bezradna i zagubiona. Z czasem jednak przypominają jej się cenne wskazówki, które umożliwią jej przetrwanie. Dziewczynka przeżywa wewnętrzną metamorfozę, dojrzewa i usamodzielnia się podczas swojej wędrówki. Pomaga jej w tym wyobraźnia i ukochany Tom Gordon, który w pewnym momencie zaczyna jej w jakiś sposób towarzyszyć. Wszak świat to potwór zębaty, gotów gryźć, gdy tylko zechce... 

Myślę, że wielbicielom Kinga powieść ta powinna się spodobać, choć nie ma zbyt wielkiej siły przebicia, trudno się tu czegoś naprawdę przestraszyć i, o zgrozo!, wydawca w zajawce na okładce zdradza zakończenie...
Kawałek niezłego czytadełka na jeden wieczór. 

sobota, 1 września 2012

Agnieszki Osieckiej i Jeremiego Przybory listy na wyczerpanym papierze

Tytuł: Listy na wyczerpanym papierze
Autor: Agnieszka Osiecka, Jeremi Przybora, oprac. Magda Umer
Wydawnictwo: Agora
Rok wydania: 2010

Kiedy pomiędzy dwójką poetów, między duszami wrażliwymi i twórczymi zaiskrzy, powstają perełki. Zaczynają krążyć słowa - listy, liściki, wiersze, wierszyki, na papierze listowym, pocztówkach, fotografiach. Idą w ruch telegramy, telefony, długopisy i maszyny do pisania. Uruchamia się magia miłości - tak pięknie ubranej w słowa, że nie można już bardziej. 

Listy na wyczerpanym papierze to zbiór takichże cudeniek, które zakwitły wiele lat temu między Agnieszką Osiecką i Jeremim Przyborą. 

W tych piosenkach i w listach ich uczucie żyje do dziś. Jak inkluzje - zatopione owady w bursztynie. Rolę bursztynu odgrywa w tym przypadku papier. Nie tyle czerpany, ile wyczerpany tym, czego doznał. 
Nieszczęście i szczęście tych dwojga bardzo dotykało.
Wykończyli go wzajemnymi pretensjami, łzami i atramentem. 
- pisze w przedmowie Magda Umer. I rzeczywiście tak było - miłość ta nie przetrwała próby czasu, odległości i charakterów. Listy te są jednak jej owocem cennym, godnym ocalenia. Są nie tylko pięknym dziełem literackim. Dzięki nim możemy podejść bliżej, zajrzeć wgłąb dusz tych dwojga wspaniałych twórców. Spomiędzy wierszy wyłaniają się ich osobowości, tak bardzo ludzkie przecież charaktery. Odkryłam, że Agnieszka była taka jak ja w swoich wyborach i tęsknotach, taki lekkoduch biegający z wiatrem. Ich relacje były trudne - oboje zarzucali sobie wzajemnie egoizm i lekceważenie, zabawę, kochanie "na lipę". Bo przecież Agnieszka nigdy nie traktowała miłości poważnie, a przynajmniej - nigdy wcześniej. W ciągu swego burzliwego romansu w latach 1964-1966 rozstawali się kilkukrotnie.
Więc proszę Cię, trochę płacząc: Nie dzwoń już do mnie.
Już nigdy nie zobaczysz mych oczu za mgłą, odchodzę smutna, zła

Agnieszka
Sama Agnieszka zresztą przyznaje się do tego, że uwiodła żonatego Jeremiego "z przyzwyczajenia". Choć później angażuje się w ten związek mocniej, ostatecznie nie udało im się porozumieć. Szukali się przez te lata, lecz nigdy nie udało im się złapać jakiejś wspólnej fali. On wciąż pracował, ona podróżowała - mało które uczucie, nawet wielka miłość, jest w stanie przetrwać i rozwinąć się w takich warunkach. Jednakże próbowali - o, naprawdę przepięknie kochali się w tych listach.

Listy są cudowne w treści, a i wydane przepięknie. Mnóstwo tutaj barwnych fotografii, skanów listów, pocztówek, notatek. Jest na końcu zbiór piosenek, które powstały z ich miłości - z piękną Miłością w Portofino na czele, której wariacje zresztą przewijają się przez wiele listów. Do książki dołączona została też płyta audio, na której listy czytają Magda Umer i Piotr Machalica. Uczta, prawdziwa uczta dla oczu i uszu - piosenki są bowiem zaśpiewane (chociaż trochę denerwuje mnie sposób czytania pani Magdy, choć nie jest pozbawiony uroku). 

Kiedy tak przyglądam się tym listom i liścikom, często zanotowanym na świstkach, fotografiach, ogarnia mnie smutek, że ta forma komunikacji przechodzi do przeszłości. Sama kiedyś pisałam bardzo wiele listów, pamiętam to uczucie, gdy czekało się całymi dniami na odpowiedź, gdy razem z listem z koperty wypadał mały, zasuszony kwiatek albo listek. Wiem, że głoszę truizmy, ale dzisiaj, gdy w kontakty międzyludzkie wtargnęła technologia, straciliśmy wiele - wszak SMS czy mail dochodzą do adresata błyskawicznie, pozbawione zapachu, charakteru pisma i zagiętego różka kartki. To chyba dlatego zaczęłam bawić się w postcrossing - ale to jednak nie to samo... 

Na koniec pozostaje mi tylko jedno pytanie - czy to dobrze, że spadkobiercy tych dwojga zdecydowali się upublicznić te listy? Owszem, mają dużą wartość literacką. Ale jednocześnie wkraczamy w ich osobiste, intymne światy, tak prywatne, że czasem nie sposób nie poczuć się intruzem. Jeżeli macie odwagę wejść w tę ich osobistą przestrzeń - zapraszam Was do tych listów, bo są niezwykłe, magiczne i piękne.

piątek, 31 sierpnia 2012

Mały stosik z wyprzedaży

Czasem warto zahaczyć o supermarket i poszperać między półkami z książkami. Te cudeńka znalazłam ukryte między książkami w normalnych cenach, także zawsze warto się rozejrzeć dokładnie ;-) Za całość mniej niż 40 zł (bez kota). 


Od góry:
  • Tracy Chevalier - Płonął ogień twoich oczu...
  • John Sack - Śmierć anioła
  • Paul Auster - Podróże po skryptorium

czwartek, 30 sierpnia 2012

Jacek Hugo-Bader - "Dzienniki kołymskie"


Tytuł: Dzienniki kołymskie
Autor: Jacek Hugo-Bader
Wydawnictwo: Czarne
Rok wydania: 2011
Jadę na Kołymę, żeby zobaczyć, jak się żyje w takim miejscu, na takim cmentarzu. Najdłuższym. Można się tu kochać, śmiać, krzyczeć z radości? A jak tu się płacze, płodzi i wychowuje dzieci, zarabia, pije wódkę, umiera? O tym chcę pisać. I o tym, co tu jedzą, jak płuczą złoto, pieką chleb, modlą się, leczą, marzą, walczą, tłuką po mordach...
Gdy ląduję, w aeroporcie pod Magadanem czytam wielki napis: WITAJCIE NA KOŁYMIE - W ZŁOTYM SERCU ROSJI. 

Ktoś mógłby się zastanowić, czemu zaczynam od fragmentu wydrukowanego na okładce? Zna go każdy, kto choć miał tę książkę w ręku, słyszał jej zapowiedzi albo czytał recenzje. Nie bez powodu, bowiem słowa te najlepiej obrazują to, co Hugo-Bader zawarł w swoich reportażach z podróży po Kołymie. To opowieści o ludziach - mieszkańcach tych zimnych, nieprzystępnych regionów, małych miasteczek rozsianych w tajdze, gdzie tuż pod powierzchnią ziemi nawet w lecie czai się wieczna zmarzlina. Tamtejsi ludzie są jak ich kraina - twardzi i szorstcy. Każdy z nich nosi w sobie jakąś zwykłą-niezwykłą historię, którą autor spisuje dla czytelnika. 

Trakt Kołymski, albo inaczej Trasa, to 2025 kilometrów drogi budowanej przez tysiące zeków - więźniów stalinowskich obozów zagłady, drogi, która stała się ich grobem. Wiedzie przez dzikie, surowe wertepy od Magadanu do Jakucka. Ludzie żyjący tam naznaczeni są piekłem tamtych potwornych czasów, część z nich jeszcze je pamięta. Bo mieszkańców tam coraz mniej - młodzi uciekają na Zachód, w poszukiwaniu lepszego życia. 
Po Trakcie da się podróżować wyłącznie autostopem. To droga bardzo niebezpieczna - zwłaszcza, że nadchodzi zima. Na podwózkę można jednak liczyć - pełno jest paputczików, kierowców, którzy chętnie zabiorą ze sobą podróżnika. Niemal zawsze za darmo. A i często dadzą jeszcze coś od siebie. 
Kołyma to kraina złota - są tam ogromne złoża nie tylko tego cennego kruszcu, ale i innych. To tam odkryto największą na świecie żyłę srebra. Nie jest to łatwe zajęcie, a wielu poszukiwaczy odsyła swe rodziny na Zachód, bo tu żyć bardzo ciężko. 

Hugo-Bader spotyka w swojej podróży wiele niezwykłych postaci. Przez jego reportaże przewija się korowód błatników, a więc typów ze świata przestępczego, przedstawicieli prawa, dawnych zeków, miejscowych oligarchów, a także innych, tych, którzy "Wyspę Kołymę" wybrali na miejsce swojej samotni. 

Reportaże podzielone są na trzy części - Syndrom milczenia, Syndrom pola walki i Syndrom towarzysza podróży. Choć jeszcze na początku książki autor zarzeka się, że nie chce wracać do upiornych czasów stalinowskiego terroru - jest to niemożliwe. Opowieści wielu napotkanych ludzi nierozerwalnie wiążą się z wydarzeniami tamtych czasów. Przewija się gdzieś tam usprawiedliwienie, że historie te należy spisać, bo może być to ostatnia ku temu okazja. Wiele w tym racji. Wystarczy przyjrzeć się, z jaką siłą wracają wciąż do autora chociażby Opowiadania kołymskie Warłama Szałamowa, które, po lekturze książki Hugo-Badera, stają się pozycją obowiązkową. 
Wład opowiada mi za krzaków, w które runął, idąc się wysikać. Że patrzę na Rosję ze swojego małego, kulawego, europejskiego taborecika i że jak Rosjanie potępią swoją przeszłość, to nic nie zostanie. Historia ich niełatwa. Łatwo obsikać sobie dwa palce – mówi filozoficznie Wład i znowu przewraca się w krzaki.
Jednakże nie tylko o tym opowiadają bohaterowie. Hugo-Bader sięga wgłąb rosyjskiej duszy, odnajdując tam Kołymę taką, jaką widzą jej mieszkańcy, która wyłania się często z oparów szczerości alkoholowej, ale też szczerości towarzysza podróży, obcego, którego nigdy więcej się nie spotka. Kołymę surową, brutalną, twardą jak wieczna zmarzlina, ale jednocześnie dom, jedyne możliwe dla nich miejsce w świecie. Zagłębiając się w lekturze, odnosimy wrażenie podróży w czasie - bowiem im dalej wgłąb tej nieprzystępnej krainy, tym wolniej czas tam płynie. Widać to nie tylko w zacofaniu wielu małych miasteczek, ale też w mentalności ludzi. Przede wszystkim w ich nieufności - sam Hugo-Bader wspomina kilkakrotnie, że nie ma dnia, w którym ktoś nie spytałby wprost, czy jest szpiegiem. 

Chciałabym jeszcze wiele powiedzieć o tym zbiorze reportaży-wrażeń, reportaży-gawęd. Zostawię Wam jednak przyjemność odkrywania wszystkich walorów tych tekstów - krótkich, treściwych i genialnych. 
Jak dobrze, że ktoś spisał wszystkie te historie. 

wtorek, 28 sierpnia 2012

"Desperacja" Stephena Kinga


Tytuł: Desperacja
Autor: Stephen King
Wydawnictwo: Albatros
Rok wydania: 2010

Na początek znów muszę Was przeprosić za nieobecność. Przez ostatni miesiąc miałam na głowie tyle różnych spraw, że chwilowo moje czytelnictwo pogrążyło się w zawieszeniu. Postaram się wrócić do żywych i Was w końcu poodwiedzać, bo stęskniłam się za Waszymi recenzjami!

A teraz o Desperacji. Dorwałam egzemplarz kieszonkowy w Biedronce - kiedy zobaczyłam nazwisko na okładce, wcale się nie zastanawiałam. King zawsze był dla mnie mistrzem grozy, napięcia i atmosfery amerykańskiego "nigdzie". Robił wrażenie nieziemskie. Ostatni raz czytałam go bardzo dawno temu, tym chętniej rzuciłam się na to tomiszcze. 

Droga numer pięćdziesiąt, nazywana najmniej uczęszczaną drogą Ameryki. Wiedzie przez dzikie, upiorne pustkowia Nevady. Wzdłuż niej rozrzucone są malutkie, klaustrofobiczne miasteczka, a na pustyni dookoła czają się kojoty, skorpiony, ścierwniki i grzechotniki.  W promieniu wielu kilometrów nie ma co liczyć na choćby jedną życzliwą duszę. To tam właśnie upiorny gliniarz czyha na swoje ofiary... Zatrzymuje bogu ducha winnych nieszczęśników, którzy odważyli się ruszyć tą drogą, aresztuje pod byle pretekstem i zawozi do Desperacji - miasteczka sprawiającego wrażenie wymarłego (bo dlaczego nikogo nie ma na ulicach...?). Młode małżeństwo, rodzina z dwójką dzieci, starzejący się pisarz i miejscowy weterynarz muszą walczyć z czymś, czego nigdy wcześniej nie spotkali. Tylko czy ich desperacja wystarczy, by wydostać się z tego tak dobrze nazwanego miasteczka?

Cóż... Czegoś w tej powieści jest za dużo. Zbyt wiele kluczowych kwestii wyjaśnia się zgodnie z zasadą deus ex machina. Burzy się spójność, gmatwa sens i w gruncie rzeczy wiele do siebie tu nie pasuje. Bo czy powinno mieszać się Boga do klasycznego horroru? Zawsze, gdy natykałam się na coś takiego, zgrzyt był niemożebny. Co prawda tutaj to aż tak nie boli (choć jest rzeczywiście kluczowe), to i tak mi przeszkadza. Do tego muszę przyznać, że nie jest to poziom mistrza Kinga, do którego przywykłam. 

Poza tym arsenał środków jak najbardziej typowy dla Kinga i horroru w ogóle, dzięki czemu możemy ze spokojem Desperację nazwać klasyczną powieścią grozy, także charakterystyczną dla dorobku Kinga. Choć zdecydowanie nie umieściłabym tej książki w gronie jego najlepszych dzieł - myślałabym raczej o jakiejś niższej półce - to i tak dla miłośnika gatunku i mistrza będzie to bardzo dobra lektura.