sobota, 14 stycznia 2012

"O modlitwie. Listy do Malkolma" - C.S. Lewis

Tytuł: O modlitwie. Listy do Malkolma
Autor: C.S. Lewis
Wydawnictwo: Esprit
Rok wydania: 2011
Ocena: 8/10

Czego można oczekiwać od książki o takim tytule? Trudnego, ciągnącego się w nieskończoność traktatu filozoficzno-teologicznego, przez który dadzą radę przebrnąć tylko desperaci? Trudnych słów, skomplikowanych rozważań, pokrętnego tłumaczenia?
Nic z tych rzeczy. 

Pierwsze, co zaskakuje w tej przepięknie wydanej książce (tak, godna jest, by stawiać ją za wzór dla składaczy takich jak ja nieszczęsna), to forma. Lewis postawił na korespondencję, prowadzoną z przyjacielem, Malkolmem. Chociaż ten tak naprawdę nigdy nie istniał, Lewis zręcznie prowadzi swoją mistyfikację, na poły żartobliwie, na poły poważnie wplatając nieco prywaty w te nigdy nie wysłane listy. Prowadzi dialog sam ze sobą, usiłując odpowiedzieć na dręczące pytania o modlitwę, pytania, których na co dzień nie zadajemy, nad którymi zwykle się nie zastanawiamy. 

Lewis nawrócił się późno, jako dorosły człowiek. Był kimś o wspaniałym, wrażliwym umyśle, stanowił więc ostatnią osobę, która mogłaby chodzić do kościoła i klepać wyuczone formułki bez wnikania w ich sens i znaczenie. Nic w tym dziwnego, że opanowały go różne przemyślenia, które potem wyłożył w tej małej - bo niespełna 200-stronicowej - książeczce. 

Swoje rozważania ujął w piękny, gawędziarski język, prosty i dokładny jednocześnie. To dzięki temu książka jest przyjemna w odbiorze, a treść zrozumiała i czytelna. 

Wydaje mi się, że nie powinna to być książka, którą raz się przeczyta jednym ciągiem i odłoży. To jedna z tych, które stają się przewodnikiem, do którego wraca się w potrzebie, która pomaga zastanowić się nad sensem modlitwy i wyjaśnia wątpliwości. Lewis opowiada o swoich doświadczeniach i przemyśleniach w tej dziedzinie tak przekonująco, że z przyjemnością zaczyna się traktować jego słowa jako autorytet. Zwłaszcza, że nie istnieją według mnie powody, by mu nie wierzyć - nie prowadzi suchych dywagacji, ale każdą myśl "wypróbowuje", konfrontuje z teologią chrześcijańską i Biblią, ale także z prawdziwym doświadczeniem, jakie stało się jego udziałem bądź jakie przeprowadza w swojej wyobraźni. I chociaż Lewis należał do kościoła anglikańskiego, to różnice nie mają żadnego znaczenia. Zresztą, jak w posłowiu czytamy, dziś pewnie on sam przeszedłby na katolicyzm.

Co jest jeszcze wspaniałego w tej książeczce? Okruchy angielskiej literatury. Spotkamy tutaj chociażby Blake'a, Thoreau czy Wordswortha, z którymi miałam już kiedyś do czynienia, a których sobie cenię. A przy okazji, słyszeliście o Waldenie, nad którym Thoreau spędził dwa lata w zbudowanej przez siebie drewnianej chatce?

Choć to książka filozoficzna, brak jej zadęcia. Lewis, mówiąc z perspektywy zwykłego "użytkownika" modlitwy bardzo zbliża nas do tematu, nie pozwala mu się rozpełznąć i popaść w zbytnie teoretyzowanie. W końcu
Nawet królowa Wiktoria nie lubiła, gdy przemawiano do niej, 
jakby była "oficjalnym posiedzeniem".

Za książkę dziękuję wydawnictwu Esprit.

 

czwartek, 12 stycznia 2012

Stosik styczniowy ;-)

Witajcie! Zrobiłam dziś nalot na moją ulubioną księgarnię. Efekty na zdjęciu:

O dołu:
  • Andrés Pascual, Kompozytor burz – zaczarowały mnie kolory okładki ;-)
  • Leonie Swann, Sprawiedliwość owiec i Triumf owiec – radiowa Trójka emitowała fragmenty jednej z tych książek jako słuchowisko. Wystarczyło, żeby nie móc się powstrzymać, zwłaszcza że za dwupak zapłaciłam niewiele więcej niż za jedną. 
  • Gerd Schneider, Lalka Kafki – gdzieś czytałam recenzję. Nie pamiętam u kogo. Co gorsza, nie pamiętam, co w tej recenzji było. Ale tytuł się uczepił.
  • Andrzej Stasiuk, Jadąc do Babadag i Opowieści galicyjskie – zawsze w empiku po kryjomu podczytywałam, w końcu sprawiłam sobie własne!
Do stosiku nie załapał się jeszcze Zapach spalonych kwiatów Melissy de la Cruz, który dorwałam poprzednim razem.

W najbliższych planach recenzja O modlitwie Lewisa i parę słów o najnowszym filmie Agnieszki Holland - oczywiście w zderzeniu z Dziewczynką w zielonym sweterku choć mam pełną świadomość, że W ciemności nie powstało według niej.

wtorek, 10 stycznia 2012

"Opętani" - Witold Gombrowicz

Tytuł: Opętani 
Autor:Witold Gombrowicz
Wydawnictwo: Wydawnictwo Literackie
Rok wydania: 2011
Ocena: 9/10
 
Tak, styczeń to zdecydowanie miesiąc Gombrowicza. Co prawda zawdzięczam to programowi zajęć z historii literatury, ale - przyznaję się - dałam się wciągnąć
Z czym Wam się kojarzy Gombrowicz? Może z mocno spłycaną i często niedocenianą Ferdydurke, z tym, że Słowacki zachwyca, no bo jak nie zachwyca, z natłokiem łydek, gąb i różnych takich. Ktoś inny może czytał Trans-Atlantyk - dzieło dla mnie osobiście ciężkie do przebrnięcia, z językiem przestylizowanym na sarmacko, homoerotycznymi fascynacjami i bałaganem polskiej emigracji w Argentynie. Albo jeszcze inna odsłona, błyskotliwy, intelektualny Dziennik, który mnie zajmuje niezwykle, a innych zaś odpycha. Tak czy siak - Gombrowicz przyzwyczaił nas do tego, że jest trudnym pisarzem i skomplikowaną osobowością. Sądzę, że większość braci czytelniczej raczej za nim nie przepada. Cóż, wystarczy spojrzeć, jak niewielki odzew wywołał mój wpis o Dzienniku... ;-)
No tak. A czytaliście Opętanych? Prawdopodobnie nie. Cóż, trudno się dziwić - sam Gombrowicz wielce wstydził się tego dzieła, nazywał je powieścią dla kucharek. Drukował je w 1939 roku na łamach kilku brukowców jako Z. Niewieski. Przyznał się do tej książki dopiero tuż przed śmiercią. 
Dlaczego?
Powieść w zamierzeniu miała należeć do dolnych rejestrów literatury, zawierać w sobie wszystkie te elementy, które kochali przeciętni pożeracze słowa pisanego. Miała być powieścią gotycką, kryminałem i romansem jednocześnie. Gombrowicz pisał zakładając, że ma być to powieść napisana "oddolnie", w sposób "niski", tak, by nie zaznaczał się w tekście ślad autora, który bądź co bądź zaliczany jest do największych intelektualistów polskich XX wieku. Czy to się udało? Cóż, według mnie nie do końca. 
Ale po kolei. 

Młody tenisista, Marian Walczak vel Leszczuk, zostaje zgodzony jako trener dla panny Mai Ochołowskiej, dziewczęcia uzdolnionego w tym sporcie, pięknego i z bardzo żywiołowym charakterem. Tuż obok Połyki, majątku Ochołowskich, znajduje się Mysłocz - stare, zbankrutowane zamczysko książąt Holszańskich, w którym dogorywa właśnie ostatni z rodu. Jak to w powieściach tego typu bywa, między młodymi od razu pojawia się chemia, która bynajmniej nie prowadzi do typowego romansu. W międzyczasie pojawiają się podejrzenia, że zamek kryje niewyobrażalne bogactwa, a narzeczony Mai, sekretarz księcia, manipuluje swoim powoli popadającym w obłęd pracodawcą tak, by ten uczynił go spadkobiercą. Do tego okazuje się, że na zamku straszy...

Słuchajcie, ta powieść jest fantastyczna. Kiedy zacznie się ją czytać, nie odłoży się jej przed ostatnią kartką. Ma wszystko, czego potrzebuje książka, by uwieść czytelnika. Jest intryga, są uczucia, są mocno zarysowani bohaterowie, akcja pędzi przed siebie, a jest zwroty często zaskakują. 

Mimo założeń do Opętanych przeniknęły pierwiastki światopoglądu Gombrowicza. Światek arystokratyczny jest tu przedstawiony karykaturalnie, rządzi młodość, a pierwiastkiem doskonałym jest właśnie ta ceniona przez autora niższość, oddolność. W końcu nie bez powodu jeden z kulminacyjnych momentów w powieści wydarza się na balu dla kelnerów...
Ale nic więcej Wam nie powiem.

sobota, 7 stycznia 2012

"Tunel" - Gary Braver

Tytuł: Tunel
Autor:Gary Braver
Wydawnictwo: Replika
Rok wydania: 2011
Ocena: 8/10

A gdyby tak okazało się, że śmierć nie jest niczym ostatecznym? Że to jedynie przejście świadomości do innego wymiaru? A gdyby możliwe było doświadczenie śmierci i powrót do życia, ba - jeśli mielibyśmy dowód na istnienie Boga, to co by się stało?
Nauka od zawsze poszukuje Boga w substancji naszego widzialnego świata. Próbują go odnaleźć filozofowie, biolodzy, lekarze neurolodzy. Doszukują się go w niewyjaśnionych zjawiskach ludzie zdesperowani, rozpaczliwie pragnący cudu. Szukają go też teolodzy, religijni fanatycy, ludzie ogarnięci obsesją zbawienia. W dodatku raczej mają sprzeczne interesy...

W całe to zamieszanie trafia Zack, dwudziestopięcioletni student anglistyki. Nie miał łatwej przeszłości. Jego brat został zamordowany za bycie gejem, co spowodowało rozpad całej rodziny. Ojciec wycofał się w siebie, obwiniając swoje błędy za śmierć syna. Poszukując ukojenia w Bogu, zaszywa się w klasztorze i po paru latach tam umiera. W przeciwieństwie do Nicka, Zack i matka tracą wiarę w istnienie jakiejkolwiek boskiej istoty. Między nimi znika nić porozumienia, Zack szybko wyprowadza się z domu i rozpoczyna samodzielne życie. Pewnego dnia ulega wypadkowi, który popycha go w objęcia komy drugiego stopnia na wiele tygodni. Niespodziewanie staje się sensacją, kiedy ktoś zamieszcza w internecie film, na którym z jego ust wydobywają się niewyjaśnione sylaby. Szybko zostaje okrzyknięty cudem, a do jego łóżka pielgrzymują poszukujący uzdrowienia i innych cudów religijni desperaci. 
Kiedy w końcu budzi się, wszystko jest na pozór po staremu. Przyciśnięty do muru przez dawne długi, w które popadł grając w pokera, zgłasza się na ochotnika do laboratorium badań nad snem. Okazuje się, że leczenie bezsenności to tylko przykrywka, a on sam jest niezwykle podatny na religijne doświadczenia...
A potem wszystko wymyka się spod kontroli.

Oryginalna powieść. Wciągająca od strony pierwszej do ostatniej, nie ciągnie się niczym guma do żucia. Wręcz przeciwnie - akcja biegnie szybko, wzrok i umysł niemal nie nadążają za chęcią odkrycia, co spotka nas na kolejnej stronie. To naprawdę dobry, trzymający w napięciu thriller, sprawnie napisany.  Jedyne, co mi przeszkadza, to drobiazgi kosmetyczne dotyczące samego wydania, jak na przykład natłok różnorodnych czcionek na okładce (i wewnątrz też). Czepiam się, wiem - taka skaza zawodowa ;-)
A tematyka?
Religia to potężny mechanizm, zdolny do osiągnięcia niebotycznych celów, często nie licząc się ze środkami. A odpowiedź na pytanie, czy istnieje życie po śmierci, to chyba jedno z najbardziej dręczących ludzkość zagadnień. Braver zręcznie tworzy całą intrygę, historię noszącą właściwie znamiona prawdopodobieństwa, a która właściwie niemal daje odpowiedź, po czym zręcznie wycofuje się na z góry upatrzone pozycje. I osiąga sukces - czytelnik zostaje usidlony tym tematem, ma ochotę drążyć i poszukiwać czegoś więcej. Ja dałam się wciągnąć bez reszty.

Za książkę dziękuję wydawnictwu Replika :-)

wtorek, 3 stycznia 2012

"Dziennik 1953-1956" Gombrowicza

Tytuł: Dziennik 1953-1956
Autor: Witold Gombrowicz
Wydawnictwo: Wydawnictwo Literackie
Rok wydania: 1989
Ocena: 9/10
 
Przyznaję, że sięgnęłam po Dziennik niejako z przymusu, z powodu programu studiów zakładającego istnienie takiego przedmiotu jak historia literatury polskiej. Pominę raczej moje niezbyt entuzjastyczne do niego podejście (bo książka jest do czytania, zachwycania się bądź nie, wyciągania wniosków na własne potrzeby - a nie należy przeprowadzać na niej wiwisekcji, jak to kiedyś określił mój dawny wykładowca; na szczęście w tym semestrze mam zajęcia z człowiekiem cudownym, który prowadzi dyskusje o literaturze nie zabijając jej jednocześnie). Ma się rozumieć, do rozmowy, a potem także egzaminu, należy się przygotować. Pomna licealnego znęcania się nad Ferdydurke zacisnęłam zęby i... dałam się zaskoczyć.

Lektura Dziennika to niezwykła, wspaniała podróż intelektualna. Każdy kolejny fragment dostarcza nowego tematu do rozważań, nowych myśli, nowych spostrzeżeń. I, zgodnie ze specyfiką gatunku, dotyka ten dziennik zagadnień różniących się od siebie jak niebo i ziemia - od wspomnienia obiadu czy zakupionych butów po poważne, wielostronicowe wywody o literaturze, komunizmie czy przerażającym poczuciu umierania, a także naczelnym dla autora zagadnieniu Formy. Dla mnie najciekawsze były fragmenty dotyczące naszego odbioru sztuki (a przede wszystkim zewnętrznego przymusu "zachwycania") oraz Polski, jej kondycji literackiej w XX-leciu międzywojennym i w początkach komunizmu, choć, szczerze mówiąc, nie umiem zgodzić się z nim we wszystkich kwestiach. Przykładowo - Gombrowicz diagnozuje poezję międzywojnia, twierdząc, że z twórczości Skamandra nic nie wynikło. A Awangarda? O przynależących do niej twórcach pisze tak: Większość z nich pozbawiona była tego minimum sprawności umysłowej, bez którego pisanie staje się niemożliwe: indolenci, dekadenci, marzyciele, niedouczeni, niedonoszeni - ponure twory ghett polskich, obywatele polskiej zapadłej dziury. Uciekali od własnej biedy w dumne prekursorstwo, to było szukanie wybawienia... Czy na pewno? Moim zdaniem poezja skamandrycka (pomijając późniejsze zaangażowanie polityczne Tuwima) była naturalną konsekwencją zaistniałej sytuacji politycznej i społecznej, i chyba trudno wymagać od poezji, której zadaniem było być "tylko" poezją (pamiętamy wszak zrzucanie z ramion płaszcza Konrada przez Słonimskiego), aby niosła ze sobą jakąś rewolucję Formy, której to Gombrowicz się domaga. A z kolei futurystyczny gwałt na Formie jest dla niego czymś pokracznym, nieprawdziwym, nie mającym nic wspólnego z rzeczywistością. Zresztą, Gombrowicz w ogóle jest przeciwnikiem formy wierszowanej, poezji, która stała się według niego językiem jedynie rytualnym, pustym słowem. Ja jednak uważam, że mimo wszystko trzeba dużo odwagi i wyobraźni, by tworzyć tak, jak Jasieński czy Peiper. Bo tak właściwie do końca nie rozumiem. Dlaczego bawiący się Formą Gombrowicz odrzuca poezję, która robi dokładnie to samo? Nie umiem odpowiedzieć na to pytanie, niestety takie rozważania to nie moja dziedzina. Może to po prostu jedna z Gombrowiczowskich prowokacji?

Tak czy siak Gombrowicz wspaniale mobilizuje komórki mózgowe do pracy. Chwilami trudno było mi nadążyć za jego tokiem myślenia, a rozważania filozoficzne do moich mocnych stron raczej nie należą - a mimo to nie znudziłam się ani nie zirytowałam. Błyskotliwy, żywy, dowcipny i ostry język tylko dokłada satysfakcji i przyjemności płynącej z lektury. Chętnie przeczytałabym cały Dziennik, ale z pewnymi zastrzeżeniami - powoli, nie od razu, z ołówkiem i notatnikiem w ręku, żeby pozwolić sobie zastanowienie się nad nim i skonfrontowanie z nim swojego punktu widzenia.