wtorek, 3 stycznia 2012

"Dziennik 1953-1956" Gombrowicza

Tytuł: Dziennik 1953-1956
Autor: Witold Gombrowicz
Wydawnictwo: Wydawnictwo Literackie
Rok wydania: 1989
Ocena: 9/10
 
Przyznaję, że sięgnęłam po Dziennik niejako z przymusu, z powodu programu studiów zakładającego istnienie takiego przedmiotu jak historia literatury polskiej. Pominę raczej moje niezbyt entuzjastyczne do niego podejście (bo książka jest do czytania, zachwycania się bądź nie, wyciągania wniosków na własne potrzeby - a nie należy przeprowadzać na niej wiwisekcji, jak to kiedyś określił mój dawny wykładowca; na szczęście w tym semestrze mam zajęcia z człowiekiem cudownym, który prowadzi dyskusje o literaturze nie zabijając jej jednocześnie). Ma się rozumieć, do rozmowy, a potem także egzaminu, należy się przygotować. Pomna licealnego znęcania się nad Ferdydurke zacisnęłam zęby i... dałam się zaskoczyć.

Lektura Dziennika to niezwykła, wspaniała podróż intelektualna. Każdy kolejny fragment dostarcza nowego tematu do rozważań, nowych myśli, nowych spostrzeżeń. I, zgodnie ze specyfiką gatunku, dotyka ten dziennik zagadnień różniących się od siebie jak niebo i ziemia - od wspomnienia obiadu czy zakupionych butów po poważne, wielostronicowe wywody o literaturze, komunizmie czy przerażającym poczuciu umierania, a także naczelnym dla autora zagadnieniu Formy. Dla mnie najciekawsze były fragmenty dotyczące naszego odbioru sztuki (a przede wszystkim zewnętrznego przymusu "zachwycania") oraz Polski, jej kondycji literackiej w XX-leciu międzywojennym i w początkach komunizmu, choć, szczerze mówiąc, nie umiem zgodzić się z nim we wszystkich kwestiach. Przykładowo - Gombrowicz diagnozuje poezję międzywojnia, twierdząc, że z twórczości Skamandra nic nie wynikło. A Awangarda? O przynależących do niej twórcach pisze tak: Większość z nich pozbawiona była tego minimum sprawności umysłowej, bez którego pisanie staje się niemożliwe: indolenci, dekadenci, marzyciele, niedouczeni, niedonoszeni - ponure twory ghett polskich, obywatele polskiej zapadłej dziury. Uciekali od własnej biedy w dumne prekursorstwo, to było szukanie wybawienia... Czy na pewno? Moim zdaniem poezja skamandrycka (pomijając późniejsze zaangażowanie polityczne Tuwima) była naturalną konsekwencją zaistniałej sytuacji politycznej i społecznej, i chyba trudno wymagać od poezji, której zadaniem było być "tylko" poezją (pamiętamy wszak zrzucanie z ramion płaszcza Konrada przez Słonimskiego), aby niosła ze sobą jakąś rewolucję Formy, której to Gombrowicz się domaga. A z kolei futurystyczny gwałt na Formie jest dla niego czymś pokracznym, nieprawdziwym, nie mającym nic wspólnego z rzeczywistością. Zresztą, Gombrowicz w ogóle jest przeciwnikiem formy wierszowanej, poezji, która stała się według niego językiem jedynie rytualnym, pustym słowem. Ja jednak uważam, że mimo wszystko trzeba dużo odwagi i wyobraźni, by tworzyć tak, jak Jasieński czy Peiper. Bo tak właściwie do końca nie rozumiem. Dlaczego bawiący się Formą Gombrowicz odrzuca poezję, która robi dokładnie to samo? Nie umiem odpowiedzieć na to pytanie, niestety takie rozważania to nie moja dziedzina. Może to po prostu jedna z Gombrowiczowskich prowokacji?

Tak czy siak Gombrowicz wspaniale mobilizuje komórki mózgowe do pracy. Chwilami trudno było mi nadążyć za jego tokiem myślenia, a rozważania filozoficzne do moich mocnych stron raczej nie należą - a mimo to nie znudziłam się ani nie zirytowałam. Błyskotliwy, żywy, dowcipny i ostry język tylko dokłada satysfakcji i przyjemności płynącej z lektury. Chętnie przeczytałabym cały Dziennik, ale z pewnymi zastrzeżeniami - powoli, nie od razu, z ołówkiem i notatnikiem w ręku, żeby pozwolić sobie zastanowienie się nad nim i skonfrontowanie z nim swojego punktu widzenia.

2 komentarze:

  1. Też bardzo podobały mi się "Dzienniki", polecam również "Autobiografię pośmiertną" Gombrowicza

    OdpowiedzUsuń
  2. Niestety ja jestem z tych, dla których Gombrowicz jest męczarnią. Niestety tym razem spasuję.

    OdpowiedzUsuń