Autor: Melissa de la Cruz
Wydawnictwo: Znak
Rok wydania: 2011
Ocena: 7/10
Trzy kobiety. Matka i jej dwie córki, Joanna, Ingrid i Freya. Z pozoru zupełnie normalne mieszkanki małej miejscowości, jednej z tych, o której nikt nigdy nie słyszał i do której nie sposób trafić.Ale tylko z pozoru. Wszystkie trzy są obdarzone potężną magiczną mocą. Joanna potrafi przywracać życie, Ingrid włada przepływem energii i steruje nią za pomocą supełków, a Freya opanowana jest (tak, nie odwrotnie) przez magię miłości. Jest tylko jeden problem - nie wolno im tej magii używać.
Freya ma wkrótce wyjść za mąż. Wbrew rozsądkowi daje się jednak uwieść bratu narzeczonego. Traci kontrolę nad swoją mocą, a w powietrzu unosi się zapach spalonych kwiatów... To nie wróży dobrze. W dodatku zaczynają się dziać w miasteczku niewyjaśnione rzeczy. Czarownice z East End zaczynają łamać zakaz używania magii...
Zaintrygowała mnie okładka tej książki, tak samo jak jej tytuł. Mają w sobie coś magicznego. Powiem więcej - nie jestem pewna, czy zainteresowałabym się tą pozycją, gdyby pozostawiono tytuł oryginalny (Czarownice z East End). Kiedy zaczęłam czytać, pochłonęłam ją w dwóch kawałkach.
Nie jest to nic odkrywczego, przyznaję. Po recenzjach, które czytałam na innych blogach, spodziewałam się czegoś, co robi większe wrażenie. A co znalazłam? Mamy w tej powieści romans, mamy magię, mamy tajemnicę, składniki raczej ograne i typowe. Czasem społeczność zbyt łatwo przechodzi do porządku dziennego nad magicznymi grzeszkami naszych bohaterek, a fabuła miejscami jest mocno przewidywalna (ale tylko miejscami), trochę banalna albo ciut przekombinowana. Końcówka zaś nieco wymuszona, jakby autorkę gonił termin albo zabrakło pomysłu. Choć, muszę przyznać, mechanizm ostatniej sceny zadziałał nieco piorunująco...
Koniec marudzenia. Pomimo tych moich narzekań, Zapach spalonych kwiatów czytało się naprawdę dobrze. To bardzo przyjemne, lekkie czytadło, które wciąga i nie pozwala się znudzić. Wszak kto powiedział, że każda książka musi być idealna, ambitna i tak dalej? To jest taka powieść, po którą sięga się, kiedy chce się odpocząć, zrelaksować, można się z nią wyciągnąć w fotelu pod kocykiem i z herbatą obok. Tak właśnie zrobiłam i powiem Wam, że nie był to czas stracony ;-)
Zaintrygowała mnie okładka tej książki, tak samo jak jej tytuł. Mają w sobie coś magicznego. Powiem więcej - nie jestem pewna, czy zainteresowałabym się tą pozycją, gdyby pozostawiono tytuł oryginalny (Czarownice z East End). Kiedy zaczęłam czytać, pochłonęłam ją w dwóch kawałkach.
Nie jest to nic odkrywczego, przyznaję. Po recenzjach, które czytałam na innych blogach, spodziewałam się czegoś, co robi większe wrażenie. A co znalazłam? Mamy w tej powieści romans, mamy magię, mamy tajemnicę, składniki raczej ograne i typowe. Czasem społeczność zbyt łatwo przechodzi do porządku dziennego nad magicznymi grzeszkami naszych bohaterek, a fabuła miejscami jest mocno przewidywalna (ale tylko miejscami), trochę banalna albo ciut przekombinowana. Końcówka zaś nieco wymuszona, jakby autorkę gonił termin albo zabrakło pomysłu. Choć, muszę przyznać, mechanizm ostatniej sceny zadziałał nieco piorunująco...
Koniec marudzenia. Pomimo tych moich narzekań, Zapach spalonych kwiatów czytało się naprawdę dobrze. To bardzo przyjemne, lekkie czytadło, które wciąga i nie pozwala się znudzić. Wszak kto powiedział, że każda książka musi być idealna, ambitna i tak dalej? To jest taka powieść, po którą sięga się, kiedy chce się odpocząć, zrelaksować, można się z nią wyciągnąć w fotelu pod kocykiem i z herbatą obok. Tak właśnie zrobiłam i powiem Wam, że nie był to czas stracony ;-)