czwartek, 26 stycznia 2012

"Zapach spalonych kwiatów" - Melissa de la Cruz

Tytuł: Zapach spalonych kwiatów
Autor: Melissa de la Cruz 
Wydawnictwo: Znak
Rok wydania: 2011
Ocena: 7/10

Trzy kobiety. Matka i jej dwie córki, Joanna, Ingrid i Freya. Z pozoru zupełnie normalne mieszkanki małej miejscowości, jednej z tych, o której nikt nigdy nie słyszał i do której nie sposób trafić.Ale tylko z pozoru. Wszystkie trzy są obdarzone potężną magiczną mocą. Joanna potrafi przywracać życie, Ingrid włada przepływem energii i steruje nią za pomocą supełków, a Freya opanowana jest (tak, nie odwrotnie) przez magię miłości. Jest tylko jeden problem - nie wolno im tej magii używać. 

Freya ma wkrótce wyjść za mąż. Wbrew rozsądkowi daje się jednak uwieść bratu narzeczonego. Traci kontrolę nad swoją mocą, a w powietrzu unosi się zapach spalonych kwiatów... To nie wróży dobrze. W dodatku zaczynają się dziać w miasteczku niewyjaśnione rzeczy. Czarownice z East End zaczynają łamać zakaz używania magii...

Zaintrygowała mnie okładka tej książki, tak samo jak jej tytuł. Mają w sobie coś magicznego. Powiem więcej - nie jestem pewna, czy zainteresowałabym się tą pozycją, gdyby pozostawiono tytuł oryginalny (Czarownice z East End). Kiedy zaczęłam czytać, pochłonęłam ją w dwóch kawałkach.

Nie jest to nic odkrywczego, przyznaję. Po recenzjach, które czytałam na innych blogach, spodziewałam się czegoś, co robi większe wrażenie. A co znalazłam? Mamy w tej powieści romans, mamy magię, mamy tajemnicę, składniki raczej ograne i typowe. Czasem społeczność zbyt łatwo przechodzi do porządku dziennego nad magicznymi grzeszkami naszych bohaterek, a fabuła miejscami jest mocno przewidywalna (ale tylko miejscami), trochę banalna albo ciut przekombinowana. Końcówka zaś nieco wymuszona, jakby autorkę gonił termin albo zabrakło pomysłu. Choć, muszę przyznać, mechanizm ostatniej sceny zadziałał nieco piorunująco...

Koniec marudzenia. Pomimo tych moich narzekań, Zapach spalonych kwiatów czytało się naprawdę dobrze. To bardzo przyjemne, lekkie czytadło, które wciąga i nie pozwala się znudzić. Wszak kto powiedział, że każda książka musi być idealna, ambitna i tak dalej? To jest taka powieść, po którą sięga się, kiedy chce się odpocząć, zrelaksować, można się z nią wyciągnąć w fotelu pod kocykiem i z herbatą obok. Tak właśnie zrobiłam i powiem Wam, że nie był to czas stracony ;-)

poniedziałek, 23 stycznia 2012

"Królestwo spokoju" - Jack Ketchum

Tytuł: Królestwo spokoju
Autor: Jack Ketchum
Wydawnictwo: Replika
Rok wydania: 2011
Ocena: 6/10

Świetna okładka, prawda? Od razu przyciąga uwagę, zwłaszcza w zestawieniu z tytułem. Z pewnością zanosi się na literaturę grozy. 
Ale jakiej grozy?
Powiem wprost - nie znając tego autora, sugerując się samą okładką i tytułem (dodajmy - NIGDY nie czytam opisu z okładki przed lekturą książki) z jakiegoś niewyjaśnionego, nieuzasadnionego powodu spodziewałam się czegoś innego.
Ale po kolei.

Ketchum w przedmowie do tej książki pisze co nieco o jej istocie. Ma się poczucie, że ten tom jest jakby jego ukochanym dzieckiem, wypieszczonym, dopracowanym, składanym pieczołowicie przez długi czas. To zbiór opowiadań pisanych na przestrzeni lat. Opowiadań różnorodnych, od opowieści "niemalże do rany przyłóż" (określenie samego autora!) po historie, których lepiej po ciemku nie czytać, a i tak będą się śnić po nocach. I ten tytuł... Ponoć wcale nie miał być ironiczny. Czyżby? Nie wiem, czy to po prostu ja nie umiem odebrać go inaczej, czy to jego "po-lekturowa" interakcja z treścią. Zresztą, Ketchum wyjaśnia jego genezę, jej odkrycie pozostawię Wam.

W tomie znajduje się kilkadziesiąt opowiadań. Po stronach książki krążą duchy, biegają mordercy i kowboje (tak, jest nawet western!). Rzeczywiście, historie tu zawarte są niesamowicie różnorodne - inspirowane czasem jakimś większym wydarzeniem, a czasem maleńkim drobiazgiem. Niektóre z nich są subtelne, urzekające niemal, tak, jak to określił autor w przedmowie. A zaraz za nimi rozciąga się całe spektrum opowiadań pełnych krwi, brutalności, seksu - często ostrego i perwersyjnego, zbrodniczych planów i myśli - wszystkiego, co tylko da się znaleźć w tej ciemnej stronie ludzkiej natury. 

Z ilością tekstów wiążą się dwie rzeczy. Po pierwsze, 420 stron grozy to nie jest lektura na raz. Ja przeczytałam tę książkę w przeciągu jednego popołudnia. Owszem, można to tak przeczytać, czemu nie, zwłaszcza że opowiadania są mocno wciągające. Jednakże przy takiej ilości treści, o których pisałam powyżej, łatwo popaść w coś w rodzaju znieczulicy. Groza, kiedy jest jej zbyt dużo, przestaje być... groźna. Wydaje mi się, że gdyby rozbić ten tom na dwie mniejsze książki, byłoby dużo korzystniej dla ich odbioru. 

Druga sprawa - różnorodność pociąga za sobą nierówność. Ketchum to bez wątpienia dobry pisarz, jeden z lepszych w branży. Swoim stylem przypomina mi nieco Mastertona. Jednakże nie ma mowy, by przy takiej ilości tekstów nie było tekstów słabszych. W tomie są perełki, teksty naprawdę rewelacyjne, jak chociażby Pudełko (za które zresztą autor otrzymał nagrodę Brama Stokera). Znajdziemy teksty, które z jakiegoś powodu nie chcą wyjść z głowy (jak Niedziele). I są też takie, które  zupełnie nie docierają do czytelnika (dla mnie takim opowiadaniem był na przykład Łańcuszek), Ot, kwestia gustu. Nie spotkałam wszak jeszcze zbioru opowiadań, w którym każde byłoby doskonałe (nooo, poza Szafą Tokarczuk, ale to jak do tej pory ewenement w mojej czytelniczej karierze. A poza tym tam są tylko trzy historie).

Niemniej jednak ta książka jest niezłą gratką dla fanów gatunku i samego autora, więc zapraszam - przygotujcie tylko herbatę, ciepły kocyk, zapasowe źródło światła i kogoś, by nie zostawać po lekturze samemu na noc.

I spójrzcie przy okazji na zdjęcie autora na skrzydełku okładki - czyż nie jest podobny do mistrza Kinga? ;-)

Za książkę dziękuję wydawnictwu Replika.

Stosik ekspresowy ;-)


Od góry:
  • Peter Carey - Historia pewnej mistyfikacji
  • Marina Mayoral - Smutny to oręż, co nie broni się słowem
  • Marcel Pagnol - Czas tajemnic
  • Ali Shaw - Dziewczyna o szklanych stopach

Pagnol od Wydawnictwa Esprit, a reszta z wyprzedaży w Matrasie ;-) Dobrego dnia wszystkim!

czwartek, 19 stycznia 2012

"Życie Pi" - "Yann Martel

Tytuł: Życie Pi
Autor: Yann Martel
Wydawnictwo: Znak
Rok wydania: 2003
Ocena: 10/10

Czy można wierzyć w Sziwę, Jezusa i Allaha jednocześnie? Czy można zrozumieć zwierzęta, ich zachowania, uczucia, wysyłane komunikaty? Czy można dogadać się z gigantycznym, głodnym tygrysem bengalskim? Czy można dokonać tej niemożliwej z pozoru rzeczy, tkwiąc przez siedem miesięcy na małej szalupie z taką bestią?
Można. 
Szesnastoletni Piscine Molitor Patel jest na to świetnym dowodem. A fakt, że jego imię pochodzi od nazwy ulubionego ogrodu zoologicznego jego wujka, absolutnie nie ma tu znaczenia. 

To przedziwna książka, wielowymiarowa. Po pierwsze, opowiada niezwykłą, fantastyczną historię, historię współistnienia człowieka i zwierzęcia, które w normalnych okolicznościach nie miałoby szans powodzenia. Richard Parker, mimowolny towarzysz Pi Patela, nie jest przecież i nigdy nie będzie stworzeniem, przy którym można rozluźnić się i stracić czujność, czego zresztą niemal nieustannie dowodzą jego poczynania. Śledzimy więc z napięciem każdy jego ruch, drgnienie ogona, każdy najcichszy pomruk. 

Razem z Pi przechodzimy przez trudną do wyobrażenia metamorfozę. Bo jak wiele może zrobić człowiek, żeby przetrwać? Jak wiele granic można przekroczyć - granic wytrzymałości fizycznej, emocjonalnej, cierpliwości, uporczywego pragnienia istnienia? Jak silne przekonania można przełamać, by utrzymać się przy życiu, jak bardzo upaść i zezwierzęcić się? I ile człowieczeństwa uda się w sobie zachować? I właściwie nie dotyczy to jedynie Piscine'a, ani nawet Richarda Parkera. Podejmuje się tutaj też próbę naruszenia granicy znajdującej się pomiędzy rzeczywistością a wyobraźnią, tym, co uznajemy za prawdopodobne i możliwe, a tym, czego w żadnym wypadku nie jesteśmy w stanie zaakceptować. 

I pozostaje jeszcze kwestia wiary. Piscine jest pod tym względem istotą nieprzeciętną. Z dziecięcą prostotą burzy niemożliwe do pokonania mury, które stawiają ludzie dorośli, racjonaliści, trzymający się twardo swoich przekonań. Łączy sprawy pozornie odrębne w istocie swojego istnienia, a przez to paradoksalnie odkrywa to, co wspólne jest każdemu wierzącemu, niezależnie od wyznania. 

Na ziemi leniwiec porusza się od drzewa do drzewa w tempie dwustu pięćdziesięciu metrów na godzinę - i to tylko wtedy, kiedy ma jakąś motywację.

Zastanawiam się, dlaczego ta książka wywołuje skrajnie różne recenzje. Częściowo opowieść nieco fantastyczna, nieprawdopodobna, częściowo reportaż z nutką filozofii, przeplatany dygresjami autora - to rzeczywiście nie musi się każdemu spodobać. Cóż bowiem może być interesującego w pustym, bezkresnym oceanie na dwustu stronach powieści? Czy dygresje i opowiastki zoologa mają rację bytu w powieści do czytania?
Jak najbardziej. Wbrew pozorom ocean pełen jest cudów, a każde żywe stworzenie niesie ze sobą coś interesującego i często nieznanego. A nieprawdopodobieństwo całej tej historii jest tak porywające, że diabelnie chce się w nią uwierzyć.

Ponoć Pi Patel do dziś mieszka w Kanadzie. I ja tej wersji będę się trzymać. 

poniedziałek, 16 stycznia 2012

[film] "W ciemności" Agnieszki Holland

Tytuł: W ciemności
Reżyser: Agnieszka Holland
Rok premiery: 2012
Ocena: 8/10

Pisałam już raz o tej niezwykłej historii przy okazji recenzji Dziewczynki w zielonym sweterku. Nie stworzę więc typowej recenzji, chciałabym tylko podzielić się swoimi przemyśleniami na temat samego filmu. 

I chociaż film powstał na bazie innej książki, W kanałach Lwowa Roberta Marshalla, sama fabuła jest w zasadzie identyczna, ale wyraźna jest zmiana perspektywy. Tutaj głównym bohaterem jest drobny złodziejaszek Socha, częściej wychodzimy na powierzchnię, spotykamy ludzi, których mała Krysia nie miała szans poznać, siedząc przez czternaście miesięcy w lwowskich kanałach. Każdemu z ukrywanych przez Sochę Żydów pani reżyser poświęciła tak samo dużo uwagi. A sam Poldek Socha staje się ośrodkiem tego, co dzieje się na ekranie. Poznajemy jego rodzinę, przyjaciół, codzienność. Widzimy wszystko, co ma wpływ na niego i jego działania, a Holland doskonale pozwala nam śledzić jego rozterki i przemianę. 

Jestem raczej filmową ignorantką i koneserką najgorszych filmów świata, ale muszę przyznać, że to naprawdę dobry obraz. Obawiałam się czegoś w rodzaju seansu dla szkół, historii płaskiej i przekoloryzowanej (bo w moim odczuciu Janosik był straszny;-)). Tutaj wszystko było prawdziwe. Wszystkie emocje bohaterów - ich strach, rezygnacja, obrzydzenie, drobne radości - czuło się je razem z nimi. Czuło się grozę sytuacji, zimno kanałów, mnogość szczurów i to, jak w ich obecności czują się "Żydzi Sochy" (scena, kiedy Krysia ściąga z siebie to zwierzątko - doskonała!). I to ich wyjście na zewnątrz, przedstawione bez niepotrzebnego zadęcia i patosu.

Nie mogę jednak dać temu filmowi dziesięciu punktów. Dlaczego? Cóż, czegoś po prostu zabrakło. Nie wiem, może wynika to z faktu, że historia ta była już mi znana, a przez to film przewidywalny. Praca kamery i operowanie światłem nie dają pretekstu do doczepienia się, fakty się zgadzają, emocje, żyjąc na ekranie, przenoszą się na widza. A jednak mam poczucie niespełnienia, kiedy myślę o tym filmie. To moje subiektywne poczucie nie oznacza bynajmniej, że nie jest to obraz godny polecenia. Wręcz przeciwnie - takie filmy, o takiej tematyce, oglądać trzeba, a miłośnicy dobrego kina na pewno się nie rozczarują. 
Pozostaje tylko się modlić, żeby Historia nie dostarczała nam już więcej takich opowieści.

sobota, 14 stycznia 2012

"O modlitwie. Listy do Malkolma" - C.S. Lewis

Tytuł: O modlitwie. Listy do Malkolma
Autor: C.S. Lewis
Wydawnictwo: Esprit
Rok wydania: 2011
Ocena: 8/10

Czego można oczekiwać od książki o takim tytule? Trudnego, ciągnącego się w nieskończoność traktatu filozoficzno-teologicznego, przez który dadzą radę przebrnąć tylko desperaci? Trudnych słów, skomplikowanych rozważań, pokrętnego tłumaczenia?
Nic z tych rzeczy. 

Pierwsze, co zaskakuje w tej przepięknie wydanej książce (tak, godna jest, by stawiać ją za wzór dla składaczy takich jak ja nieszczęsna), to forma. Lewis postawił na korespondencję, prowadzoną z przyjacielem, Malkolmem. Chociaż ten tak naprawdę nigdy nie istniał, Lewis zręcznie prowadzi swoją mistyfikację, na poły żartobliwie, na poły poważnie wplatając nieco prywaty w te nigdy nie wysłane listy. Prowadzi dialog sam ze sobą, usiłując odpowiedzieć na dręczące pytania o modlitwę, pytania, których na co dzień nie zadajemy, nad którymi zwykle się nie zastanawiamy. 

Lewis nawrócił się późno, jako dorosły człowiek. Był kimś o wspaniałym, wrażliwym umyśle, stanowił więc ostatnią osobę, która mogłaby chodzić do kościoła i klepać wyuczone formułki bez wnikania w ich sens i znaczenie. Nic w tym dziwnego, że opanowały go różne przemyślenia, które potem wyłożył w tej małej - bo niespełna 200-stronicowej - książeczce. 

Swoje rozważania ujął w piękny, gawędziarski język, prosty i dokładny jednocześnie. To dzięki temu książka jest przyjemna w odbiorze, a treść zrozumiała i czytelna. 

Wydaje mi się, że nie powinna to być książka, którą raz się przeczyta jednym ciągiem i odłoży. To jedna z tych, które stają się przewodnikiem, do którego wraca się w potrzebie, która pomaga zastanowić się nad sensem modlitwy i wyjaśnia wątpliwości. Lewis opowiada o swoich doświadczeniach i przemyśleniach w tej dziedzinie tak przekonująco, że z przyjemnością zaczyna się traktować jego słowa jako autorytet. Zwłaszcza, że nie istnieją według mnie powody, by mu nie wierzyć - nie prowadzi suchych dywagacji, ale każdą myśl "wypróbowuje", konfrontuje z teologią chrześcijańską i Biblią, ale także z prawdziwym doświadczeniem, jakie stało się jego udziałem bądź jakie przeprowadza w swojej wyobraźni. I chociaż Lewis należał do kościoła anglikańskiego, to różnice nie mają żadnego znaczenia. Zresztą, jak w posłowiu czytamy, dziś pewnie on sam przeszedłby na katolicyzm.

Co jest jeszcze wspaniałego w tej książeczce? Okruchy angielskiej literatury. Spotkamy tutaj chociażby Blake'a, Thoreau czy Wordswortha, z którymi miałam już kiedyś do czynienia, a których sobie cenię. A przy okazji, słyszeliście o Waldenie, nad którym Thoreau spędził dwa lata w zbudowanej przez siebie drewnianej chatce?

Choć to książka filozoficzna, brak jej zadęcia. Lewis, mówiąc z perspektywy zwykłego "użytkownika" modlitwy bardzo zbliża nas do tematu, nie pozwala mu się rozpełznąć i popaść w zbytnie teoretyzowanie. W końcu
Nawet królowa Wiktoria nie lubiła, gdy przemawiano do niej, 
jakby była "oficjalnym posiedzeniem".

Za książkę dziękuję wydawnictwu Esprit.

 

czwartek, 12 stycznia 2012

Stosik styczniowy ;-)

Witajcie! Zrobiłam dziś nalot na moją ulubioną księgarnię. Efekty na zdjęciu:

O dołu:
  • Andrés Pascual, Kompozytor burz – zaczarowały mnie kolory okładki ;-)
  • Leonie Swann, Sprawiedliwość owiec i Triumf owiec – radiowa Trójka emitowała fragmenty jednej z tych książek jako słuchowisko. Wystarczyło, żeby nie móc się powstrzymać, zwłaszcza że za dwupak zapłaciłam niewiele więcej niż za jedną. 
  • Gerd Schneider, Lalka Kafki – gdzieś czytałam recenzję. Nie pamiętam u kogo. Co gorsza, nie pamiętam, co w tej recenzji było. Ale tytuł się uczepił.
  • Andrzej Stasiuk, Jadąc do Babadag i Opowieści galicyjskie – zawsze w empiku po kryjomu podczytywałam, w końcu sprawiłam sobie własne!
Do stosiku nie załapał się jeszcze Zapach spalonych kwiatów Melissy de la Cruz, który dorwałam poprzednim razem.

W najbliższych planach recenzja O modlitwie Lewisa i parę słów o najnowszym filmie Agnieszki Holland - oczywiście w zderzeniu z Dziewczynką w zielonym sweterku choć mam pełną świadomość, że W ciemności nie powstało według niej.

wtorek, 10 stycznia 2012

"Opętani" - Witold Gombrowicz

Tytuł: Opętani 
Autor:Witold Gombrowicz
Wydawnictwo: Wydawnictwo Literackie
Rok wydania: 2011
Ocena: 9/10
 
Tak, styczeń to zdecydowanie miesiąc Gombrowicza. Co prawda zawdzięczam to programowi zajęć z historii literatury, ale - przyznaję się - dałam się wciągnąć
Z czym Wam się kojarzy Gombrowicz? Może z mocno spłycaną i często niedocenianą Ferdydurke, z tym, że Słowacki zachwyca, no bo jak nie zachwyca, z natłokiem łydek, gąb i różnych takich. Ktoś inny może czytał Trans-Atlantyk - dzieło dla mnie osobiście ciężkie do przebrnięcia, z językiem przestylizowanym na sarmacko, homoerotycznymi fascynacjami i bałaganem polskiej emigracji w Argentynie. Albo jeszcze inna odsłona, błyskotliwy, intelektualny Dziennik, który mnie zajmuje niezwykle, a innych zaś odpycha. Tak czy siak - Gombrowicz przyzwyczaił nas do tego, że jest trudnym pisarzem i skomplikowaną osobowością. Sądzę, że większość braci czytelniczej raczej za nim nie przepada. Cóż, wystarczy spojrzeć, jak niewielki odzew wywołał mój wpis o Dzienniku... ;-)
No tak. A czytaliście Opętanych? Prawdopodobnie nie. Cóż, trudno się dziwić - sam Gombrowicz wielce wstydził się tego dzieła, nazywał je powieścią dla kucharek. Drukował je w 1939 roku na łamach kilku brukowców jako Z. Niewieski. Przyznał się do tej książki dopiero tuż przed śmiercią. 
Dlaczego?
Powieść w zamierzeniu miała należeć do dolnych rejestrów literatury, zawierać w sobie wszystkie te elementy, które kochali przeciętni pożeracze słowa pisanego. Miała być powieścią gotycką, kryminałem i romansem jednocześnie. Gombrowicz pisał zakładając, że ma być to powieść napisana "oddolnie", w sposób "niski", tak, by nie zaznaczał się w tekście ślad autora, który bądź co bądź zaliczany jest do największych intelektualistów polskich XX wieku. Czy to się udało? Cóż, według mnie nie do końca. 
Ale po kolei. 

Młody tenisista, Marian Walczak vel Leszczuk, zostaje zgodzony jako trener dla panny Mai Ochołowskiej, dziewczęcia uzdolnionego w tym sporcie, pięknego i z bardzo żywiołowym charakterem. Tuż obok Połyki, majątku Ochołowskich, znajduje się Mysłocz - stare, zbankrutowane zamczysko książąt Holszańskich, w którym dogorywa właśnie ostatni z rodu. Jak to w powieściach tego typu bywa, między młodymi od razu pojawia się chemia, która bynajmniej nie prowadzi do typowego romansu. W międzyczasie pojawiają się podejrzenia, że zamek kryje niewyobrażalne bogactwa, a narzeczony Mai, sekretarz księcia, manipuluje swoim powoli popadającym w obłęd pracodawcą tak, by ten uczynił go spadkobiercą. Do tego okazuje się, że na zamku straszy...

Słuchajcie, ta powieść jest fantastyczna. Kiedy zacznie się ją czytać, nie odłoży się jej przed ostatnią kartką. Ma wszystko, czego potrzebuje książka, by uwieść czytelnika. Jest intryga, są uczucia, są mocno zarysowani bohaterowie, akcja pędzi przed siebie, a jest zwroty często zaskakują. 

Mimo założeń do Opętanych przeniknęły pierwiastki światopoglądu Gombrowicza. Światek arystokratyczny jest tu przedstawiony karykaturalnie, rządzi młodość, a pierwiastkiem doskonałym jest właśnie ta ceniona przez autora niższość, oddolność. W końcu nie bez powodu jeden z kulminacyjnych momentów w powieści wydarza się na balu dla kelnerów...
Ale nic więcej Wam nie powiem.

sobota, 7 stycznia 2012

"Tunel" - Gary Braver

Tytuł: Tunel
Autor:Gary Braver
Wydawnictwo: Replika
Rok wydania: 2011
Ocena: 8/10

A gdyby tak okazało się, że śmierć nie jest niczym ostatecznym? Że to jedynie przejście świadomości do innego wymiaru? A gdyby możliwe było doświadczenie śmierci i powrót do życia, ba - jeśli mielibyśmy dowód na istnienie Boga, to co by się stało?
Nauka od zawsze poszukuje Boga w substancji naszego widzialnego świata. Próbują go odnaleźć filozofowie, biolodzy, lekarze neurolodzy. Doszukują się go w niewyjaśnionych zjawiskach ludzie zdesperowani, rozpaczliwie pragnący cudu. Szukają go też teolodzy, religijni fanatycy, ludzie ogarnięci obsesją zbawienia. W dodatku raczej mają sprzeczne interesy...

W całe to zamieszanie trafia Zack, dwudziestopięcioletni student anglistyki. Nie miał łatwej przeszłości. Jego brat został zamordowany za bycie gejem, co spowodowało rozpad całej rodziny. Ojciec wycofał się w siebie, obwiniając swoje błędy za śmierć syna. Poszukując ukojenia w Bogu, zaszywa się w klasztorze i po paru latach tam umiera. W przeciwieństwie do Nicka, Zack i matka tracą wiarę w istnienie jakiejkolwiek boskiej istoty. Między nimi znika nić porozumienia, Zack szybko wyprowadza się z domu i rozpoczyna samodzielne życie. Pewnego dnia ulega wypadkowi, który popycha go w objęcia komy drugiego stopnia na wiele tygodni. Niespodziewanie staje się sensacją, kiedy ktoś zamieszcza w internecie film, na którym z jego ust wydobywają się niewyjaśnione sylaby. Szybko zostaje okrzyknięty cudem, a do jego łóżka pielgrzymują poszukujący uzdrowienia i innych cudów religijni desperaci. 
Kiedy w końcu budzi się, wszystko jest na pozór po staremu. Przyciśnięty do muru przez dawne długi, w które popadł grając w pokera, zgłasza się na ochotnika do laboratorium badań nad snem. Okazuje się, że leczenie bezsenności to tylko przykrywka, a on sam jest niezwykle podatny na religijne doświadczenia...
A potem wszystko wymyka się spod kontroli.

Oryginalna powieść. Wciągająca od strony pierwszej do ostatniej, nie ciągnie się niczym guma do żucia. Wręcz przeciwnie - akcja biegnie szybko, wzrok i umysł niemal nie nadążają za chęcią odkrycia, co spotka nas na kolejnej stronie. To naprawdę dobry, trzymający w napięciu thriller, sprawnie napisany.  Jedyne, co mi przeszkadza, to drobiazgi kosmetyczne dotyczące samego wydania, jak na przykład natłok różnorodnych czcionek na okładce (i wewnątrz też). Czepiam się, wiem - taka skaza zawodowa ;-)
A tematyka?
Religia to potężny mechanizm, zdolny do osiągnięcia niebotycznych celów, często nie licząc się ze środkami. A odpowiedź na pytanie, czy istnieje życie po śmierci, to chyba jedno z najbardziej dręczących ludzkość zagadnień. Braver zręcznie tworzy całą intrygę, historię noszącą właściwie znamiona prawdopodobieństwa, a która właściwie niemal daje odpowiedź, po czym zręcznie wycofuje się na z góry upatrzone pozycje. I osiąga sukces - czytelnik zostaje usidlony tym tematem, ma ochotę drążyć i poszukiwać czegoś więcej. Ja dałam się wciągnąć bez reszty.

Za książkę dziękuję wydawnictwu Replika :-)

wtorek, 3 stycznia 2012

"Dziennik 1953-1956" Gombrowicza

Tytuł: Dziennik 1953-1956
Autor: Witold Gombrowicz
Wydawnictwo: Wydawnictwo Literackie
Rok wydania: 1989
Ocena: 9/10
 
Przyznaję, że sięgnęłam po Dziennik niejako z przymusu, z powodu programu studiów zakładającego istnienie takiego przedmiotu jak historia literatury polskiej. Pominę raczej moje niezbyt entuzjastyczne do niego podejście (bo książka jest do czytania, zachwycania się bądź nie, wyciągania wniosków na własne potrzeby - a nie należy przeprowadzać na niej wiwisekcji, jak to kiedyś określił mój dawny wykładowca; na szczęście w tym semestrze mam zajęcia z człowiekiem cudownym, który prowadzi dyskusje o literaturze nie zabijając jej jednocześnie). Ma się rozumieć, do rozmowy, a potem także egzaminu, należy się przygotować. Pomna licealnego znęcania się nad Ferdydurke zacisnęłam zęby i... dałam się zaskoczyć.

Lektura Dziennika to niezwykła, wspaniała podróż intelektualna. Każdy kolejny fragment dostarcza nowego tematu do rozważań, nowych myśli, nowych spostrzeżeń. I, zgodnie ze specyfiką gatunku, dotyka ten dziennik zagadnień różniących się od siebie jak niebo i ziemia - od wspomnienia obiadu czy zakupionych butów po poważne, wielostronicowe wywody o literaturze, komunizmie czy przerażającym poczuciu umierania, a także naczelnym dla autora zagadnieniu Formy. Dla mnie najciekawsze były fragmenty dotyczące naszego odbioru sztuki (a przede wszystkim zewnętrznego przymusu "zachwycania") oraz Polski, jej kondycji literackiej w XX-leciu międzywojennym i w początkach komunizmu, choć, szczerze mówiąc, nie umiem zgodzić się z nim we wszystkich kwestiach. Przykładowo - Gombrowicz diagnozuje poezję międzywojnia, twierdząc, że z twórczości Skamandra nic nie wynikło. A Awangarda? O przynależących do niej twórcach pisze tak: Większość z nich pozbawiona była tego minimum sprawności umysłowej, bez którego pisanie staje się niemożliwe: indolenci, dekadenci, marzyciele, niedouczeni, niedonoszeni - ponure twory ghett polskich, obywatele polskiej zapadłej dziury. Uciekali od własnej biedy w dumne prekursorstwo, to było szukanie wybawienia... Czy na pewno? Moim zdaniem poezja skamandrycka (pomijając późniejsze zaangażowanie polityczne Tuwima) była naturalną konsekwencją zaistniałej sytuacji politycznej i społecznej, i chyba trudno wymagać od poezji, której zadaniem było być "tylko" poezją (pamiętamy wszak zrzucanie z ramion płaszcza Konrada przez Słonimskiego), aby niosła ze sobą jakąś rewolucję Formy, której to Gombrowicz się domaga. A z kolei futurystyczny gwałt na Formie jest dla niego czymś pokracznym, nieprawdziwym, nie mającym nic wspólnego z rzeczywistością. Zresztą, Gombrowicz w ogóle jest przeciwnikiem formy wierszowanej, poezji, która stała się według niego językiem jedynie rytualnym, pustym słowem. Ja jednak uważam, że mimo wszystko trzeba dużo odwagi i wyobraźni, by tworzyć tak, jak Jasieński czy Peiper. Bo tak właściwie do końca nie rozumiem. Dlaczego bawiący się Formą Gombrowicz odrzuca poezję, która robi dokładnie to samo? Nie umiem odpowiedzieć na to pytanie, niestety takie rozważania to nie moja dziedzina. Może to po prostu jedna z Gombrowiczowskich prowokacji?

Tak czy siak Gombrowicz wspaniale mobilizuje komórki mózgowe do pracy. Chwilami trudno było mi nadążyć za jego tokiem myślenia, a rozważania filozoficzne do moich mocnych stron raczej nie należą - a mimo to nie znudziłam się ani nie zirytowałam. Błyskotliwy, żywy, dowcipny i ostry język tylko dokłada satysfakcji i przyjemności płynącej z lektury. Chętnie przeczytałabym cały Dziennik, ale z pewnymi zastrzeżeniami - powoli, nie od razu, z ołówkiem i notatnikiem w ręku, żeby pozwolić sobie zastanowienie się nad nim i skonfrontowanie z nim swojego punktu widzenia.