wtorek, 25 września 2012

Co Wy na to?

Witajcie! Na kilka dni zniknęłam z blogosfery, zdjęła mnie choroba i dopiero teraz zaczynam być na chodzie. Czytałam też nieco mniej, stąd i niezbyt wiele materiału na recenzje. Kiełkuje mi poza tym w głowie, na skutek długich przemyśleń, koncepcja zakładająca całkowite przemeblowanie mojego kawałka internetu (a raczej na ten moment kilku jego części...), a jeżeli do tego dojdzie, ogromne zmiany obejmą również niedoczytanie
Abstrahując od tego, wpadł mi do głowy pewien pomysł (o którym zresztą napomknęłam już przy okazji ostatniego stosiku). Otóż postanowiłam rzucić sobie samej wyzwanie. 
Zadanie polega na przeczytaniu kilku książek, do których nigdy, przenigdy normalnie bym nie zajrzała. Powód nieczytania może być absolutnie dowolny, od oczywistego po najbardziej absurdalny. 
Na mojej liście jak do tej pory wylądowały następujące tytuły:
  1. S. Meyer, Zmierzch - zarzekałam się setki razy, że nie tknę. Przeczytałam dwie pierwsze części i czuję, że reszcie chyba nie podołam...
  2. N. Sparks, Pamiętnik - na romanse jestem wręcz uczulona. Nie czytałam jeszcze, ale autor często przewija się u Was pośród wielu superlatyw, mam nadzieję, że nie będzie bolało. 
  3. E. Tkaczyszyn-Dycki, cokolwiek z jego twórczości. Poezję lubię czytać i całkiem nieźle sobie z nią radzę, ale on... Próbowałam już raz i było to spotkanie tragiczne.  I przymusowe. Rozminęłam się z nim koncertowo, ale może jednak?
  4. A. Coelho, Alchemik - kiedyś próbowałam. I bardzo skutecznie wyparłam z pamięci. 
Życzcie mi powodzenia, a kto chce, niechaj dołącza!

wtorek, 18 września 2012

O tym, co się dzieje, gdy kupuje się kota w worku... ["Kocie worki" Joanny Chmielewskiej]

Tytuł: Kocie worki
Autor: Joanna Chmielewska
Wydawnictwo: Kobra
Rok wydania: 2004

Pewnie już wielokrotnie wspominałam, że uwielbiam Chmielewską, a Wszystko czerwone to mój książkowy hit wszech czasów. Kocie worki są luźną kontynuacją wydarzeń z tamtej powieści. 

Oczywiście wszystko dzieje się w duńskim domu Alicji. Joanna przyjeżdża do niej na kilka dni, w nadziei na spokojny urlop i kradzież paru roślinek z porządnie wybujałego ogrodu przyjaciółki. Szybko okazuje się, że ze spokoju nici - do Alicji zwala się tłum niespodziewanych gości, w dodatku w nocy jakiś intruz wypija pół butelki napoleona, spuszcza wodę z ryczącego rezerwuaru i najwyraźniej próbuje przekopać się przez liczne pudła, pudełka i sterty najdziwniejszych rzeczy, by dotrzeć do poupychanych tu i ówdzie przez Alicję kocich worków, czyli kolejowych zgub pochodzących z licytacji...

Kocie worki to coś zupełnie innego od części poprzedniej. Technicznie rzecz biorąc, jest to książka  słabsza, której zabrakło pazura w części kryminalnej. Większość akcji w sumie została raczej przegadana przy stole, niewiele wydarzeń możemy obserwować w trakcie ich faktycznego zaistnienia. Chmielewska utknęła też tu i ówdzie wątek romansowy, on też jednakże rzuca się w oczy niemal jedynie podczas dyskusji wszelakich. A tych dyskusji jest ogrom. Zamiast dynamicznej fabuły mnóstwo tu rozdrabniania się nad szczegółami, które z kryminałem nijak nie współgrają. Mało tego, zauważyłam pewne nostalgiczne powracanie przez autorkę do starych schematów, jak chociażby Marcinek z Harpii, który wraca tu jako Marianek (zmienia się tylko imię).

Jakkolwiek dom Alicji zawsze był zbieraniną rzeczy najprzedziwniejszych, tym razem panuje tam rejwach i zagracenie kosmiczne. Wszystkie skrupulatne wyliczenia narratorki Joanny wprawdzie doskonale oddają to, jak to wszystko wygląda, dodajmy - bawią bardzo porządnie, jednakże autorka stworzyła tak kuriozalne składowisko, że całość traci znamiona jakiegokolwiek prawdopodobieństwa. 

Muszę jednak przyznać, że mimo tych wszystkich niedociągnięć jest to jedna z moich ulubionych książek nie tylko Chmielewskiej, ale w ogóle. Uwielbiam Alicję i jej dom, mimo tego całego przerysowania. Po Kocie worki sięgam przynajmniej raz w roku, zawsze wtedy, kiedy mam potrzebę podniesienia się na duchu i poprawienia sobie humoru. Na jesienne chandry są w sam raz. I doskonale zwalczają niechęć do robienia porządków.

poniedziałek, 17 września 2012

Stosik szabrownika ;-)

Nie mogę wykluczyć, że zbieractwo książek odziedziczyłam po Babci ;-) Z okazji wizyty u Niej, dość dokładnie przetrzepałam półki (oczywiście za przyzwoleniem!). Zobaczcie, co udało mi się przygarnąć.


Od góry:
  • Helen Fielding - Dziennik Bridget Jones
  • Helen Fielding - W pogoni za rozumem
  • Manuela Gretkowska - Tarot paryski
  • Manuela Gretkowska - Polka
  • Jonathan Carroll - Poza ciszą
  • Jenn Crowell - Szaleństwo z konieczności
  • Katarzyna Grochola - Upoważnienie do szczęścia
  • Nicholas Sparks - Pamiętnik (tę jako jedyną muszę zwrócić ;-))
  • Erich Maria Remarque - Droga powrotna
  • Ken Follett - Igła
  • Arthur Conan Doyle - Przygody Sherlocka Holmesa (tak, tak! wydanie z 1956 roku :-))))
  • Magdalena Samozwaniec - Zalotnica niebieska
  • Philip Roth - Cień pisarza

Jak widać, stosisko bez żadnego klucza. Jak widać, całkiem sporo tutaj książek, do których na co dzień nie sięgam (Fielding, Sparks, Grochola,...). Skąd one tutaj, wyjaśnię w jednym z kolejnych wpisów... ;-)

A słoneczniki od mojego Lubego, cudny akcent na koniec lata i powitanie mojej ukochanej pory roku :-)
Wszystkiego dobrego w tym nowym tygodniu!

sobota, 15 września 2012

"Krwawa zemsta" - Joanna Chmielewska

Tytuł: Krwawa zemsta
Autor: Joanna Chmielewska
Wydawnictwo: Klin
Rok wydania: 2012


Różne rzeczy się o najnowszych tytułach spod pióra Chmielewskiej czytało i słyszało. Że to już nie to, że coś się zepsuło, że taśmowa produkcja, że nuda, że masakra, że szkoda zachodu. A o samej Kręci... tfu, Krwawej zemście, że już w ogóle tragicznie, że ile można w jednej książce o tym samym, że i żarty monotonne a niewybredne. Oczywiście, wszystko równolegle do głosów uwielbienia wszelakich. 

Jest sobie zgodne, dziesięcioletnie małżeństwo. Ona zaradna, zorganizowana, bardzo kochająca męża, który żyje we własnym świecie i według własnych ideałów (no bo jak można pobierać pieniądze za swą natchnioną i genialną pracę? Toż to jałmużna!), co Majka oczywiście toleruje, rozumie i w ogóle, raczej Dominikowi generalnie pobłaża. Na dokładkę dwójka dobrze wytresowanych i inteligentnych dzieci. Żyć, nie umierać, choć, doprawdy, Dominik mógłby wreszcie zacząć zarabiać, bo Majce samej nie za łatwo. Wpędza go więc w rzecz dla niego abstrakcyjną, mianowicie zarządzanie domowym budżetem. 
W międzyczasie na horyzoncie, powiedzmy - zawodowym, pojawia się istota o nader rozwiniętych mięśniach w pewnej części ciała, z których to robi nieprzerwany użytek, wyczyniając sztuki iście cyrkowe i rujnując jedno małżeństwo po drugim. 
I choć wydawałoby się, że Dominik łasy na tego typu wdzięki nie był i nie jest, niespodziewanie Kręcidupcia, o, przepraszam - Emilka, upatruje sobie za cel jego i jego mieszkanie. A on, cóż... Majka postanawia ogłuchnąć i oślepnąć, by przeczekać pomroczność jasną w umyśle Dominika. Tymczasem dziwne rzeczy zaczynają się dziać wokół tyłków osób postronnych...

Zdecydowanie nie jest to książka typowa dla Chmielewskiej, przede wszystkim w moim odczuciu dlatego, że osobliwie jest główny wątek uporządkowany, niezabałaganiony i w ogóle klarowny wyjątkowo. Językowo oczywiście Chmielewska wyziera z każdego kąta, jednakże w postaci jedynie podstawowej, bez fajerwerków. Poza prologiem akcja właściwego kryminału rozgrywać się zaczyna gdzieś w połowie tomiszcza, całość jest wyjątkowo dla autorki niespieszna i niezbyt w sumie zaskakująca. Stąd też pewnie te wszystkie głosy krytyczne, bowiem słysząc nazwisko autorki, czytelnik obeznany i rozkochany w jej twórczości z pewnością będzie się spodziewał czegoś zupełnie innego. 
Kryminału w sumie też w tym niewiele. Coś tam się dzieje, ale są to raczej zdarzenia dziwaczne i niezbyt szkodliwe dla otoczenia, co również typowizną nie jest, wszak zwykle trup ściele się gęsto. 

Jeżeli chodzi o mnie - najlepiej niech świadczy fakt, że nie mogłam tej książki odłożyć i, mimo wszystkich powyższych, pokwikiwałam radośnie z uciechy przez większość czasu. Ubawiłam się serdecznie, a chyba nikt nie zaprzeczy, że pisać taki kawał książki o jednym rozkręconym tyłku to nie lada wyczyn. 

czwartek, 13 września 2012

"Dziewczyna o szklanych stopach" - Ali Shaw

Tytuł: Dziewczyna o szklanych stopach
Autor: Ali Shaw
Wydawnictwo: Amber
Rok wydania: 2009

Swego czasu było bardzo głośno o tej książce. Spotkałam się z wieloma głosami zachwytu nad wyobraźnią tego młodego brytyjskiego pisarza. O samej zaś Dziewczynie o szklanych stopach mówiono, że to powieść niezwykła, ekscentryczna i wspaniała. Było także kilka głosów pełnych nie tyle krytyki, co... rozczarowania. Oczywiście nie byłabym sobą, gdybym, widząc tę powieść na wyprzedaży w Matrasie, nie zabrała jej do domu. 
Ale czy te wszystkie achy i ochy są słuszne, czy może jednak moje oczekiwania były zbyt wysokie?

Cała ta historia dzieje się na zapomnianej przez świat wysepce. To dom Midasa, dziwaka i odludka, którego największą pasją jest fotografia i który zupełnie nie potrafi współistnieć z ludźmi. Którego dnia podczas swej wędrówki w poszukiwaniu doskonałego światła spotyka Idę, dziewczynę tak szarą i bladą, że aż monochromatyczną - w jego oczach jest doskonałym obiektem fotograficznym. Jednakże żadne zdjęcie, które jej robi, nie jest udane. Dziewczyna go intryguje. Ida ma chore stopy - nosi wiele warstw skarpet i olbrzymie buciory po ojcu policjancie. Kuleje, porusza się o lasce, jest blada i wymizerowana. 
Wkrótce Midas i Ida zbliżają się do siebie. Baaardzo powoli, bowiem Midas nie potrafi postępować z kobietami i ucieka w wyniku każdej próby zbliżenia. W grę wchodzą upiory z jego przeszłości, jego rodzice i ich chore w pewien sposób relacje. Ich więź kuleje niemal tak, jak dziewczyna. W międzyczasie odkrywa prawdziwy problem - jej stopy zamieniają się w szkło.

Przyznajcie - niezwykły pomysł z tym szkłem, prawda? Egzotyczny, nietypowy, właściwie wykorzystany stworzyłby powieść, która zapadałaby w pamięci na długo, która pobudzałaby każdą cząstkę wyobraźni czytelnika. 

Tu się niestety nie udało. Nie mówię, że ta książka jest do kitu - bo nie jest. Czytało się ją przyjemnie, szybko, bez oporów. Dałam się wciągnąć i łyknęłam ją ekspresowo. Tylko że oczekiwałam dużo, dużo więcej. 

Relacje między niemal wszystkimi bohaterami są ułomne, okaleczone w jakiś sposób, diabelnie kruche i wymagające. Każdy zmaga się z własną, prywatną katastrofą, na różnym gruncie. Nikt  chyba w tej powieści nie jest w stanie poczuć się szczęśliwy. Wspaniałą, mądrą postacią jest siedmioletnia córeczka przyjaciela Midasa - ale nawet ona naznaczona jest nieszczęściem. Sama wyspa, miejsce wydarzeń, też jest ułomna, przeklęta. Wszystko to robi duże wrażenie i skłania do myślenia. 

Wrażenie to zostaje zepsute właśnie przez główny wątek, wątek szklanych stóp i głębia całej powieści się spłyca. Muszę przyznać, że gdyby nie to, gdyby nie ten fantastyczny pomysł, książka podobałaby mi się o wiele bardziej, na zasadzie: albo fantastyczna historia dziewczyny zamieniającej się w szkło, albo "obyczajowa" opowieść o ludziach. Tutaj odnoszę wrażenie, że jest tego po prostu za dużo.

Niemniej zachęcam do czytania - lektura przyjemna, inna, ciekawa, mimo mojego marudzenia warta uwagi. Może zwyczajnie miałam zbyt wysokie wymagania?

niedziela, 9 września 2012

"Labirynt kłamstw" - Tess Gerritsen

Tytuł: Labirynt kłamstw
Autor: Tess Gerritsen
Wydawnictwo: MIRA
Rok wydania: 2011

Pamiętacie moją recenzję Ciała? Wtedy było to moje pierwsze spotkanie z panią Gerritsen,  jak widać - niezbyt udane. Może dlatego, że po wielu, wielu recenzjach spodziewałam się bomby. No, ale jedna jaskółka wiosny nie czyni, postanowiłam dać jej drugą szansę. I co? W sumie to bomby znów specjalnie nie było, co nie zmienia faktu, że była to zdecydowanie lepsza książka. 
Ale po kolei. 

Labirynt kłamstw składa się z dwóch odrębnych, krótkich powieści. 

Pierwsza z nich nosi tytuł Telefon o północy. Do niczego niepodejrzewającej Sarah Fontaine dzwoni telefon. Ktoś z urzędu powiadamia ją, że jej mąż, z którym notabene była zaledwie dwa miesiące po ślubie, nie żyje. Ginie w pożarze hotelu w... Berlinie, choć według Sarah powinien znajdować się w Londynie. Budzi to podejrzenia kobiety, która nie chce uwierzyć w śmierć Geoffrey'a. Stawia się na wezwanie Nicka O'Hary, który informuje ją, że nie był to przypadkowy pożar. Mało tego - okazuje się, że pół roku temu Geoffrey Fontaine... nie istniał. Kim był człowiek, za którego wyszła Sarah? Czy kobieta była dla niego jedynie przykrywką? Kiedy po raz drugi dzwoni telefon, Sarah postanawia za wszelką cenę dotrzeć do prawdy. I odnaleźć swojego męża - bo gdzieś na pewno jest. Nick dołącza do jej poszukiwań - w efekcie wplątują się w aferę, w której stawką staje się życie Sarah. Należy pamiętać, że (oczywiście) trudne okoliczności życiowe zbliżają...

Druga powieść, Bez odwrotu, to historia Cathy Weaver. Kobieta jedzie do swojej ciężarnej przyjaciółki na Boże Narodzenie. Droga wiedzie przez las. Nagle z nocnego mroku wprost pod samochód Cathy wybiega mężczyzna. Przerażona Cathy pakuje rannego Victora do samochodu i odstawia do szpitala, po czym, zostawiając namiary na siebie, odjeżdża. Tam okazuje się, że mężczyzna ma ranę postrzałową i jest w wielkich tarapatach... Tymczasem przyjaciółka Cathy zostaje zamordowana, choć nikomu nie wadziła. Gdy w San Francisco, gdzie mieszka Weaver, dochodzi do zabójstwa kobiety, która nazywa się tak samo, dociera do niej, że to ona miała być celem. Ratując Victora wplątała się w gigantyczną aferę, w której główną rolę grają nielegalne badania za rządowe pieniądze.

Jak sama autorka przyznaje, obie historie to sensacyjne romansidła. Cóż, zawsze unikałam romansu jak ognia, jednakże perspektywa dobrego thrillera przeważyła. I nie rozczarowałam się - romans w obu powieściach jest, nie daje się jednak we znaki - Gerritsen udało się zachować pozory prawdopodobieństwa, nie rzuciła swych bohaterów z marszu w gwałtowny wir miłosnych uniesień, za co ogromny plus. Aczkolwiek nie byłabym sobą, gdybym trochę nie pomarudziła - kobiety z takich historii niemal zawsze są zbyt ufne, jak na zdrowy rozsądek. Choć pewnie się nie znam, a zakochanie robi swoje... ;-)

Sensacyjności i wartkiej akcji nie sposób odmówić tym powieściom. Czytelnik nie nudzi się, wręcz przeciwnie - książka wciąga bardzo porządnie, tak, jak należy tego oczekiwać od dobrego thrillera. Językowo brak z mojej strony jakichś specjalnych zastrzeżeń, wydanie również jest staranniejsze niż Ciała (dodajmy, że wydały je różne wydawnictwa). 

Labirynt kłamstw czyta się naprawdę świetnie - szybko i emocjonująco. Jasne, nie ma tu drugiego dna, jak w wielu thrillerach z najwyższej półki, jednak dla wielbicieli gatunku i Gerritsen Labirynt kłamstw to pozycja obowiązkowa.

piątek, 7 września 2012

Yrsa Sigurðardóttir - "Weź moją duszę"

Tytuł: Weź moją duszę
Autor: Yrsa Sigurðardóttir
Wydawnictwo: Muza
Rok wydania: 2008

Thora, prawniczka zajmująca się raczej błahymi sprawami w swojej maleńkiej kancelarii w Reykjaviku (no bo czy można nazwać poważnym spór o umiejscowienie w drzwiach wrzutni na listy?), dostaje zlecenie od dawnego klienta, Jonasa. Chce on wynegocjować od byłych właścicieli odszkodowanie za "ukrytą wadę" terenu, który kupił i na którym wybudował hotel New Age (!). 
Thora jedzie tam na weekend, by przyjrzeć się sprawie. Szybko okazuje się, że pracownicy hotelu, wyczuleni na zjawiska paranormalne, uważają, że to złe miejsce. W dodatku nocami rozlega się tam płacz dziecięcy, a we mgle pojawia się czasem postać dziewczynki. Thora w duchy nie wierzy, ale postanawia przeprowadzić małe śledztwo. 

Robi się groźnie, gdy na terenie hotelu zostają popełnione dwa brutalne morderstwa. Co dziwniejsze, obie ofiary mają wbite szpilki w podeszwy stóp... Wszystkie dowody wskazują na Jonasa, ale Thora postanawia za wszelką cenę dotrzeć do prawdy. Na wierzch wychodzą mroczne sekrety sprzed lat. I nie tylko. 

To moje podejście numer jeden do skandynawskiego kryminału w ogóle. Bardzo udane. To naprawdę nieźle skonstruowana powieść - w moim odczuciu składa się z tylu elementów, ile potrzeba dobrej historii kryminalnej. Autorka przeplata ze sobą dwa główne wątki na tyle umiejętnie, że czytelnik przepada między stronami na amen. Książka napisana jest i przetłumaczona sprawnie i zgrabnie, a nienachalne poczucie humoru dopełnia całość. 

Początkowo problematyczne było rozróżnienie niektórych postaci, przewija się tam ich mnóstwo i miewają bardzo podobne imiona. Musiałam więc na chwilę przerwać lekturę i przeanalizować sobie je dokładnie, by już później się nie gubić. Cóż, taki urok języka islandzkiego, którego swoją drogą chciałabym się kiedyś nauczyć ;-)

Wciągnęłam się niesamowicie. Choć to drugi tom serii o Thorze, zupełnie się tego nie odczuwa, powieść została skonstruowana tak, by nie przeszkadzało to w czytaniu bez kolejności. Niektórzy twierdzą, że jest to najsłabsza część tej serii - ale skoro tak, to tym bardziej chcę poznać resztę tomów. Yrsa Sigurðardóttir bardzo przypadła mi do gustu, zwłaszcza że ostatnie kryminały, które zdarzało mi się czytać, były dużo, dużo słabsze. Oczywiście, pewnie wielu sprawnym czytelnikom udałoby się rozwiązać tę zagadkę dość szybko, jednak ja zawsze staram się tego uniknąć. Zresztą, prułam przez tę książkę tak szybko, że pewnie nie zdążyłabym się nawet nad tym zastanowić. 

Fajny, ciekawy kryminał na jesienne wieczory. A ja lecę szukać innych książek pani Yrsy, która, swoją drogą, z zawodu jest... inżynierem budowlanym. Ot, samorodek ;-)

czwartek, 6 września 2012

"Sen Zielonych Powiek" - Edyta Szałek

Tytuł: Sen Zielonych Powiek
Autor: Edyta Szałek
Wydawnictwo: Replika
Rok wydania: 2007


Rzucić wszystko, zostawić rozpacz, zostawić wspomnienia, uciec i zacząć nowe życie. Życie bez pamięci o przeszłości. Spalić za sobą wszystkie możliwe mosty. Przybrać nową tożsamość we własnej głowie. Uciec. 

To właśnie robi Greta. Zostawia za sobą przesiąknięte rozpaczą łóżko, sąsiada z bloku B, nałogowego onanistę, i pielęgniarkę obciętą na jeża z powodu jednego z pacjentów, który gdy miała je dłuższe, złapał ją za nie i mało nie skręcił jej karku. Wychodząc ze szpitala z każdym krokiem zapomina o sobie. O swojej przeszłości. Prosi przyjaciółkę, by spakowała jej rzeczy i przywiozła od matki. Wsiada w pociąg donikąd, z upływem drogi staje się kimś innym. Nie wie nawet, gdzie wysiądzie. Byle zapomnieć. Zapomnieć zielonego, dmuchanego krokodyla i koc w niebieskie koty...

Dwa lata później Greta jest już kimś innym. Pracuje w biurze firmy odzieżowej, mieszka sama w pięknym, uporządkowanym do nieprzyzwoitości mieszkaniu, pozbawionym roślin. Bo przecież nie potrafi hodować kwiatów. Jej dzień wygląda niemal zawsze tak samo: rano kawa z sąsiedniej kawiarenki, praca, film wieczorem. Zaprzyjaźnia się, choć to może zbyt wielkie słowo, z koleżanką z pracy, charyzmatyczną, zdystansowaną Dominiką. W nocy ma koszmary z zielonym krokodylem. 
Któregoś dnia wychodzi na samotnego drinka. Dosiada się do niej Joachim. I od tamtej pory wszystko zaczyna się zmieniać. 

I nie, nie jest to historia miłosna. Greta jest samotniczką z wyboru. Pielęgnuje swoją niezależność i dystans jakby najcenniejszy skarb. Twierdzi, że ją lubi - otacza się skorupą i nie daje nikomu się przez nią przebić. Ta powieść to studium samotności i lęku przed bliskością. Bohaterka nie lubi samej siebie. Na siłę utrzymuje dystans, wewnętrzny chaos wyciszając nieskazitelnym porządkiem w otoczeniu i dbałością o ciało. Każdą próbę bliższego kontaktu torpeduje, odcina się ostro i kategorycznie. I jak na dłoni widać, że jest w głębi duszy cholernie, cholernie nieszczęśliwa. Greta jest postacią tak smutną, że cała jej historia wgniata w fotel. Im głębiej wsiąkałam w tę książkę - a przepadłam! - tym było mi smutniej, tak bardzo żal mi było Grety. 
A zakończenie było, z braku lepszego określenia... wstrząsające. 

Sen Zielonych Powiek to książkowy debiut Edyty Szałek i przyznaję bez bicia, bardzo udany. Powieść niezwykła, inna, oniryczna, napisana piękną, poetycką polszczyzną. Bardzo impresyjna, pełna różnorakich wrażeń - zwłaszcza zapachów. Jedna rzecz mi tylko zgrzytała - zbyt dużo wielokropków, na których nadużywanie mam lekką alergię. I zgrzytała tylko na początku, bo tak wsiąknęłam w świat Grety, tak przepadłam w tej książce, że bardzo szybko straciło to na znaczeniu. 
Piękna, niesamowita powieść.

niedziela, 2 września 2012

"Pokochała Toma Gordona" - Stephen King

Tytuł: Pokochała Toma Gordona
Autor: Stephen King
Wydawnictwo: Prószyński i S-ka
Rok wydania: 2008

Należała się u mnie na półce ta książeczka. Zdobyta na jakiejś wyprzedaży zabłądziła gdzieś na regale, czekając, aż sobie o niej przypomnę. I nadszedł w końcu taki dzień, gdy zajrzałam do wyzwania Z półki - przypomniało mi się, że wciągnęłam ją na swoją listę. To króciutkie dziełko mistrza grozy, nie ma nawet 200 stron, łyknęłam je więc na raz. 

Dziewięcioletnia Trisha pochodzi z rozbitej rodziny. Rodzice rozwiedli się, a ona i brat zamieszkali z matką, która postanowiła dobrze zorganizować swym dzieciom weekendowe rozrywki, w efekcie zmuszając je do regularnych wycieczek poza miasto. I Trisha pewnie lubiłaby je, gdyby nie to, że absolutnie każda z nich wywoływała karczemne awantury między matką a Pete'm, który za wszelką cenę chciał wrócić do poprzedniego miejsca zamieszkania. 

Pewnej soboty, podczas jednej z wycieczek po lesie, Trisha za potrzebą odłącza się od rodziny. Niemal natychmiast odkrywa, że pochłonięci kłótnią Pete i matka nie zauważyli jej zniknięcia. Równie szybko dociera do niej, że nie umie trafić z powrotem na ścieżkę. Przerażona dziewczynka, wyposażona jedynie w płaszczyk przeciwdeszczowy, drugie śniadanie i czapeczkę z autografem Toma Gordona, ulubionego gracza Red Sox, musi stawić czoła leśnej głuszy i czyhającym w niej niebezpieczeństwom. Wędrując przez wiele dni i rozpaczliwie próbując przeżyć, nauczy się bardzo wiele o życiu i o sobie samej...

Trudno mi jednoznacznie ocenić tę powieść. Nie należy do najlepszych w dorobku Kinga, jednakże ma w sobie ten pierwiastek, który sprawia, że książka wciąga i sprawia przyjemność. Nie jest to typowy horror, można wyczuć, że jest to dziełko przeznaczone raczej dla młodszych czytelników - ponoć King pisał je dla swojego syna. To wyjaśniałoby wstawki na temat baseballu, na którym w sumie zbytnio się nie znam, ale nie raziły mnie tak jak niektórych czytelników (vide recenzje na LC). Poza tym trudno nie rozpoznać w tej książeczce tak charakterystycznej ręki mistrza. Jest Maine, jest Bóg i typowe dla Kinga zabiegi językowe
(o, takie właśnie)
które bardzo lubię.

Groza tej powieści zawiera się przede wszystkim w tym, co przeżywa Trisha. Pozostawiona sama sobie w dzikim, nietkniętym jeszcze ludzką stopą lesie, niemal umiera ze strachu. Początkowo jest zupełnie bezradna i zagubiona. Z czasem jednak przypominają jej się cenne wskazówki, które umożliwią jej przetrwanie. Dziewczynka przeżywa wewnętrzną metamorfozę, dojrzewa i usamodzielnia się podczas swojej wędrówki. Pomaga jej w tym wyobraźnia i ukochany Tom Gordon, który w pewnym momencie zaczyna jej w jakiś sposób towarzyszyć. Wszak świat to potwór zębaty, gotów gryźć, gdy tylko zechce... 

Myślę, że wielbicielom Kinga powieść ta powinna się spodobać, choć nie ma zbyt wielkiej siły przebicia, trudno się tu czegoś naprawdę przestraszyć i, o zgrozo!, wydawca w zajawce na okładce zdradza zakończenie...
Kawałek niezłego czytadełka na jeden wieczór. 

sobota, 1 września 2012

Agnieszki Osieckiej i Jeremiego Przybory listy na wyczerpanym papierze

Tytuł: Listy na wyczerpanym papierze
Autor: Agnieszka Osiecka, Jeremi Przybora, oprac. Magda Umer
Wydawnictwo: Agora
Rok wydania: 2010

Kiedy pomiędzy dwójką poetów, między duszami wrażliwymi i twórczymi zaiskrzy, powstają perełki. Zaczynają krążyć słowa - listy, liściki, wiersze, wierszyki, na papierze listowym, pocztówkach, fotografiach. Idą w ruch telegramy, telefony, długopisy i maszyny do pisania. Uruchamia się magia miłości - tak pięknie ubranej w słowa, że nie można już bardziej. 

Listy na wyczerpanym papierze to zbiór takichże cudeniek, które zakwitły wiele lat temu między Agnieszką Osiecką i Jeremim Przyborą. 

W tych piosenkach i w listach ich uczucie żyje do dziś. Jak inkluzje - zatopione owady w bursztynie. Rolę bursztynu odgrywa w tym przypadku papier. Nie tyle czerpany, ile wyczerpany tym, czego doznał. 
Nieszczęście i szczęście tych dwojga bardzo dotykało.
Wykończyli go wzajemnymi pretensjami, łzami i atramentem. 
- pisze w przedmowie Magda Umer. I rzeczywiście tak było - miłość ta nie przetrwała próby czasu, odległości i charakterów. Listy te są jednak jej owocem cennym, godnym ocalenia. Są nie tylko pięknym dziełem literackim. Dzięki nim możemy podejść bliżej, zajrzeć wgłąb dusz tych dwojga wspaniałych twórców. Spomiędzy wierszy wyłaniają się ich osobowości, tak bardzo ludzkie przecież charaktery. Odkryłam, że Agnieszka była taka jak ja w swoich wyborach i tęsknotach, taki lekkoduch biegający z wiatrem. Ich relacje były trudne - oboje zarzucali sobie wzajemnie egoizm i lekceważenie, zabawę, kochanie "na lipę". Bo przecież Agnieszka nigdy nie traktowała miłości poważnie, a przynajmniej - nigdy wcześniej. W ciągu swego burzliwego romansu w latach 1964-1966 rozstawali się kilkukrotnie.
Więc proszę Cię, trochę płacząc: Nie dzwoń już do mnie.
Już nigdy nie zobaczysz mych oczu za mgłą, odchodzę smutna, zła

Agnieszka
Sama Agnieszka zresztą przyznaje się do tego, że uwiodła żonatego Jeremiego "z przyzwyczajenia". Choć później angażuje się w ten związek mocniej, ostatecznie nie udało im się porozumieć. Szukali się przez te lata, lecz nigdy nie udało im się złapać jakiejś wspólnej fali. On wciąż pracował, ona podróżowała - mało które uczucie, nawet wielka miłość, jest w stanie przetrwać i rozwinąć się w takich warunkach. Jednakże próbowali - o, naprawdę przepięknie kochali się w tych listach.

Listy są cudowne w treści, a i wydane przepięknie. Mnóstwo tutaj barwnych fotografii, skanów listów, pocztówek, notatek. Jest na końcu zbiór piosenek, które powstały z ich miłości - z piękną Miłością w Portofino na czele, której wariacje zresztą przewijają się przez wiele listów. Do książki dołączona została też płyta audio, na której listy czytają Magda Umer i Piotr Machalica. Uczta, prawdziwa uczta dla oczu i uszu - piosenki są bowiem zaśpiewane (chociaż trochę denerwuje mnie sposób czytania pani Magdy, choć nie jest pozbawiony uroku). 

Kiedy tak przyglądam się tym listom i liścikom, często zanotowanym na świstkach, fotografiach, ogarnia mnie smutek, że ta forma komunikacji przechodzi do przeszłości. Sama kiedyś pisałam bardzo wiele listów, pamiętam to uczucie, gdy czekało się całymi dniami na odpowiedź, gdy razem z listem z koperty wypadał mały, zasuszony kwiatek albo listek. Wiem, że głoszę truizmy, ale dzisiaj, gdy w kontakty międzyludzkie wtargnęła technologia, straciliśmy wiele - wszak SMS czy mail dochodzą do adresata błyskawicznie, pozbawione zapachu, charakteru pisma i zagiętego różka kartki. To chyba dlatego zaczęłam bawić się w postcrossing - ale to jednak nie to samo... 

Na koniec pozostaje mi tylko jedno pytanie - czy to dobrze, że spadkobiercy tych dwojga zdecydowali się upublicznić te listy? Owszem, mają dużą wartość literacką. Ale jednocześnie wkraczamy w ich osobiste, intymne światy, tak prywatne, że czasem nie sposób nie poczuć się intruzem. Jeżeli macie odwagę wejść w tę ich osobistą przestrzeń - zapraszam Was do tych listów, bo są niezwykłe, magiczne i piękne.